wtorek, 5 lutego 2013

Rozdział czternasty



"Ludzie płaczą nie dlatego, że są słabi. Płaczą, bo byli silni już zbyt długo"
                                                                                                 ~Johnny Depp

*Oczami Jasmine*
Następny dzień minął nam bardzo dobrze. Pokazałam Kubie Londyn. Chciałam oprowadzić jeszcze Roberta, ale Alice powiedziała, że po wczorajszym dniu chłopak nie będzie w stanie. Dziewczyna bardzo mnie zadziwiała. Kiedy biedny Bobek został zlany przez Harry’ego, ta dzielnie opatrzyła go i zaopiekowała się nim. Ja cały ten czas spędziłam z Błaszczykowskim. Po obejrzeniu miasta, zamówiliśmy pizze i polegliśmy przed telewizorem. Obejrzeliśmy chyba wszystkie gatunki filmowe. Pogadaliśmy trochę. Chłopak nie wypytywał się mnie o moją przeszłość, czy ten cały wampiryzm, za co byłam mu wdzięczna. Odkąd znowu zaczęłam "żyć", szybko się męczyłam, a tego dnia to już szczególnie.
Obudziłam się około godziny szóstej. Kuba leżał koło mnie na kanapie. Pamiętałam, jak na którymś z kolei filmie odpłynęłam. Wstałam i ruszyłam w stronę kuchni. Zaparzyłam sobie kawę, założyłam szlafrok i wyszłam na balkon. Stałam przy barierce obserwując wiecznie żywe miasto. Czułam zimno oplatające moje ciało. Uśmiechnęłam się pod nosem. Miło było po prawie dwustu latach znowu to poczuć. Nigdy nie było mi za zimno, ani za ciepło. Kubek ze wrzątkiem nie stanowił dla mnie zagrożenia, ciekły azot też nie. Poczułam się, jak za dawnych lat. Choć wiedziałam, że teraz jestem łatwym łupem dla krwiożerców, nie przejmowałam się tym zbytnio. "Jak umierać, to będąc szczęśliwym". Odwróciłam się i spojrzałam na cały czas śpiącego Kubę. Uśmiechnęłam się. Może tak źle nie wybrałam. Tylko było teraz jedno pytanie: czy on też mnie kocha? Nie chodzi mi tu o zauroczenie. Parę razy chciał mnie pocałować, ale przecież Alice robiła to wiele razy, a nie była zakochana. Nie wiem, czy traktuje mnie na poważnie. Może jestem takim urozmaiceniem życia? Może za parę dni, miesięcy, lat mu się znudzę? On znajdzie sobie inną. Ja będę patrzeć, jak żeni się z nią, jak ona rodzi mu dzieci, jak są szczęśliwi. Nie będę mogła być z kimś innym. Moje serce od teraz należy do niego. Nigdy nie przypuszczałam, że to powiem. Nie wiedziałam, że można się zakochać w parę miesięcy. 
Nagle rozległ się dźwięk przychodzącego SMS’a. Podeszłam i odczytałam wiadomość.
- Kurwa mać! - zaklęłam pod nosem.
- Nie wiedziałam, że przeklinasz. - usłyszałam za sobą głos.
Odwróciłam się zobaczyłam Alice. Jak zwykle w świetnym humorze, podeszła do ekspresu. Nacisnęła jakiś guzik.
- Za dużo czasu spędzam z tobą. - powiedziałam zaczepnie.
- Nasza szefowa się odezwała?
- Kazała mi do siebie, cytuję, "niezwłocznie przybyć". - westchnęłam ciężko. - Zajmiesz się Kubą? Za godzinę, najwyżej dwie, powinnam być.
- Spoko. Tylko pamiętaj, że o 16 ślub.
Pokiwałam głową i zniknęłam w łazience. Przebrałam się szybko i za chwilę stanęłam w pełni gotowa nad śpiącą sylwetką Jakuba Błaszczykowskiego.
- O 12 mamy fryzjera. Jeśli jednak nie wrócę, tak szybko, jak myślę, to spotkamy się pod zakładem. - powiedziałam do Alice, przykrywając chłopaka kocem.
 - Cześć! - rzuciłam wychodząc.

Jakieś piętnaście minut później byłam już pod gabinetem Esme. Zapukałam. Musiałam nieźle wytężyć słuch, by usłyszeć zza grubych dębowych drzwi, cichutkie "proszę". Weszłam i zastałam swoją szefową, jak zwykle w świetnym humorze. Czujecie ten sarkazm?
- Usiądź. - wskazała na krzesło. - Będę się streszczać, bo wiem, że się śpieszysz. Proszę - rzuciła dużą kopertę przede mnie na stół.
Otworzyłam ją. W środku był bilet, zarezerwowany na 1.04 do Tajlandii. Do tego były jeszcze lewe dokumenty i jakieś inne papierki. 
- Możesz mi powiedzieć o co chodzi? - zapytałam, nie ukrywając zdziwienia.
- Nie rozumiesz? - odpowiedziała pytaniem na pytanie lekko podirytowana - Lecisz do Tajlandii. Masz misję do wykonania.
- Dopiero co z jednej wróciłam! - zbulwersowałam się.
- Wiem, ale tak świetnie ci poszło, że jedziesz na koleją. - posłała mi wymuszony uśmiech.
- Co mam tym razem zrobić? Zabić kolejnych, niewinnych rodziców?
- Nie. Jak wiesz, w tym kraju jest jedna z naszych placówek zajmujących się werbowaniem młodych wampirów. Szefowa tego wydziału niedługo umrze, więc ty masz tam pojechać i znaleźć kogoś na jej miejsce.
- Jak to umrze?!
- Kilkanaście lat temu zakochała się w śmiertelniku. Dziś ma on 95 lat. Lekarze dają mu najwyżej miesiąc.
Zamyśliłam się. Nie znałam tej dziewczyny, jednak już ją podziwiałam. Ona pewnie wyglądała, jak dwudziestolatka, a on... Jednak Aleks ma rację. Serce nie ma zmarszczek.
- Nie wiem ile tam ci się zejdzie. - powiedziała wyrywając mnie zza myślenia - Facet, mimo wszystko, nieźle się trzyma. Zresztą nie widomo kiedy znajdziesz odpowiednią osobę, którą ja zaakceptuję. Może ci się zejść dłużej niż ostatnio...
- Dłużej?! Ostatnio siedziałam w Polsce piętnaście lat! – krzyknęłam.
- Dlatego pożegnaj sie z Alice i nie tylko z nią... W razie czego niech nikt za tobą nie tęskni.
Podeszłam do kobiety i podniosłam ją lekko nad ziemię.
- Jesteś wredną, starą suką. - powiedziałam jej prosto w oczy, po czym puściłam ją.
Następnie ruszyłam w stronę wyjścia.
- Robię to dla twojego dobra. - usłyszałam jeszcze.
Zanim zdążyłam trzasnąć drzwiami, kątem oka zobaczyłam, jak smutno spuszcza głowę.
*  *  *
- Co za idiotka! – krzyknęłam.
- Esme nigdy nie była miła, ale teraz naprawdę przesadziła. - powiedziała Samantha upijając łyk herbaty.
Siedziałyśmy od godziny w naszej ulubionej kawiarni i objeżdżałyśmy szefową, jak tylko się dało.
- Co teraz zrobisz? - zapytała wampirzyca.
- Sama nie wiem...
- Bo wiesz... Kuba...
Opadłam bezsilnie na krześle. Sam miała racje. Myślałam, że Aleks będzie pierwszą osobą, której powiem o tym wszystkim. Jednak Samantha świetnie mnie rozumiała. Spojrzałam na nią. Zamyśliła się.
- Sprytna jest... - powiedziała pod nosem, co nie umknęło moim uszom.
- Co?
- Co, co? - zapytała się.
- Co powiedziałaś?
- Nic ważnego... - zaśmiała się, jednak za chwilę spoważniała - Musisz coś zrobić.
- No wiem! Tylko co? - spojrzałam na nią smutno.
Ona posłała mi to samo spojrzenie. Wiedziałam o co jej chodzi.
-Nie mogę go zostawić! Przecież nawet z nim nie jestem!
- Dlatego będzie prościej... – powiedziała.
Do oczu zaczęły mi napływać łzy. Pieprzona Esme. Znowu muszę wszystko rzucić, bo ona ma jakieś swoje zachcianki. Mało jest wampirów?!
- Dasz radę. - Samantha złapała mnie za rękę. – To nie twój pierwszy raz. Wszyscy zrozumieją.
Nagle koło nas przeszła kelnerka. Ta sama co w walentynki. Spojrzała na nas dziwnie. Sam odsunęła dłoń i wyprostowała się na krześle. Ja zaśmiałam się. Przeniosłam swój wzrok na zegar wiszący na ścianie.
- O kurcze! Muszę lecieć. Za pół godziny jestem umówiona z Alice. To co? - upiłam ostatni łyk herbaty i wstałam. - Do zobaczenia na ślubie.
- Nie będzie mnie. Nie każ mi się tłumaczyć. Dzwoniłam do Sary. Było jej przykro, ale niestety nie mogę zmienić planów.
- Szkoda... To do zobaczenia... Kiedyś...
- Będę za ciebie trzymała kciuki. Przeproś jeszcze raz naszą młodą parę. - mówiąc to ucałowała mnie w policzek.
Obydwie wyszłyśmy z kawiarni.
                                            *  *  *  *  *
*Oczami Kuby*
Stałem przed lustrem i męczyłem się z krawatem. Nie lubiłem chodzić w garniturze, choć wszystkie dziewczyny powtarzały mi, że jestem w nim naprawdę przystojny. Wreszcie poradziłem sobie z węzłem.
- Myślisz, że długo będziemy na nie czekać? - usłyszałem głos Roberta.
- Nie wiem. Dopiero co wróciły.
- Ile można siedzieć u fryzjera?
Zaśmiałem się. Jednak po chwili nastała krępująca cisza. Lubiłem Roberta, on mnie chyba też, ale nie mieliśmy ze sobą dużo wspólnych tematów. Jak był jeszcze Piszczek i Szczęsny, Reus, czy Gotze, to co innego. Jednak sam na sam.
Nagle drzwi od łazienki otworzyły się. Stanęły w nich dwie zabójczo wyglądające dziewczyny. Alice była cudowna, jednak moją uwagę przyciągnęła ta druga. Podeszła do mnie niepewnie.
- Myślisz, że ładnie? Co prawda nie miałam dużo do gadania, bo Sara mi wybrała tą kieckę, ale...
- Wyglądasz ślicznie. - Uśmiechnąłem się.
Spojrzałem na Alice. Ta poprawiała Robertowi krawat, jednocześnie zerkając na nas.
- Uważaj, bo sobie palec przywiążesz. – powiedziałem.
- O co ci chodzi? - zapytała z uśmiechem rudowłosa wampirzyca.
Chciałem już coś powiedzieć, ale Jass odchrząknęła. Wszyscy spojrzeliśmy w stronę drzwi od jej sypialni. Stanęła w nich Sara i Aleks. Ten drugi trochę wystraszony, jednak zadowolony, ona rozpromieniona. Miała śliczną, skromną sukienkę. Rozpuszczone włosy z welonem zafalowały, gdy podbiegła do Jasmine.
- Coś starego, a zarazem pożyczonego. - wampirzyca uśmiechnęła się i zawiesiła jej na szyi naszyjnik z serduszkiem.
- Dziękuję. - odpowiedziała wzruszona.
- A masz coś niebieskiego? - zapytała Alice.
- Mam. - mówiąc to uniosła rąbek sukni, a naszym oczom ukazały się błękitne szpilki
Wszyscy zaśmiali się. Ja spojrzałem na pana młodego. Patrzył na swoją przyszła żonę, jak na najdroższy skarb na świecie, choć w jego oczach  można było dostrzec lekki smutek.
- Dobra! Idziemy! - Robert klasnął w dłonie.
Ruszyliśmy w stronę drzwi.
- Alice, masz klucze? - zapytała Jasmine trzymając w ręku dwa bukiety kwiatów - swój i panny młodej.
Dziewczyna przekręciła oczami i cofnęła się do mieszkania.
- A ty masz obrączki? - to pytanie zadała mnie.
Pokiwałem głową i ruszyłem do przodu, by pomóc Sarze z jej sukienką.
- Tak to jest, jak na co dzień chodzi się w dżinsach. - zaśmiała się.
*  *  *
*Oczami Alice*
Cały kościół wypełniały delikatne szepty, cichutkie brzęczenie instrumentu nastrajanego przez skrzypaczkę; gdzie się nie obejrzałam widziałam uśmiechy. Powstrzymałam parsknięcie widząc nerwowe spojrzenie pana młodego. Tyle czasu na to czekał, a teraz wygląda jakby chciał zwiać sprzed ołtarza. Przygryzłam wargę i spojrzałam na siedzącego po lewej Roberta. Lekko zdezorientowanym spojrzeniem omiatał wszystkich zebranych. Nic dziwnego, praktycznie wszyscy byli dla niego obcy. Jasmine za to znała tu absolutnie każdego. Stąpała bezszelestnie od jednej do drugiej osoby, upewniając się że wszystko jest w porządku i uśmiechając tak szeroko, jakby to był jej własny ślub. Ale nie tylko ona. Siedzący w pierwszej ławce Timothy zdawał się być jeszcze bardziej podekscytowany, ale starał się zachować powagę i choćby udawać zdenerwowanego dla dobra swojego opiekuna. Ten dzień był ważny dla Tima prawie tak jak dla Aleksa. Bo choć mój przyjaciel mógł wydawać się zimnym draniem, pijakiem, dewiantem seksualnym lub Bóg wie kim jeszcze, to pewne jest, że ma serce, a Aleks stał się dla niego przyjacielem, opiekunem, nauczycielem i rodzicem w jednym. Dlatego ręce Andersa trzęsły się niemal tak jak dłonie Browna, a na twarzach tej dwójki widać było pełne podekscytowania zniecierpliwienie. I w końcu nadeszła chwila, której tak nie mogli się doczekać. Drzwi świątyni uchyliły się delikatnie, tak żeby Jasmine mogła wyjść, a zaraz potem skrzypaczka rozpoczęła grać marsz Mendelsona. Tym razem wejście otworzono na szeroko i do wypełnionego półmrokiem kościoła wpadło jasne, czyste światło. Tak jak wszyscy, obejrzałam się przez ramię i skupiłam wzrok na pannie młodej.
Szła powolnym krokiem między ławkami, ciągnąc długą do ziemi suknię, spod której raz po raz wyłaniały się błękitne szpilki. Biały bukiecik w jej dłoniach tylko dopełniał cały strój. Twarz Sary zupełnie nie wyrażała zdenerwowania, tylko delikatne drżenie brody wskazywało na to, że w środku szaleje burza uczuć do ukochanego. Wszyscy, których mijała uśmiechali się do niej szeroko, na co tylko opuszczała wzrok, jakby zawstydzona. Zerknęłam na chwilę na pana młodego i prawie przerwałam uroczystość gromkim śmiechem. Aleks wyglądał jak baranek przed rzezią; zauważyłam błyszczącą kropelkę potu na jego czole i chociaż uśmiechał się tak czule, że chyba bardziej się nie da, to usta mu drżały jakby właśnie wyszedł z lodowatej kąpieli. W końcu Sara stanęła obok niego i złapała go za dłoń, delikatnie ją ściskając, by dodać mu otuchy. Przed nimi stanął kapłan i rozpoczął uroczystość. Swoją drogą, niezmiernie bawił mnie fakt, że Aleksowi – wampirowi, a więc jakby z założenia potępionemu, będzie udzielał ślubu ktoś, kto z założenia jest pośrednikiem Boga.
W każdym razie ksiądz powitał zebranych i kontynuował odprawianie mszy. Wszystko było pięknie zaaranżowane, śpiewaczka o niesamowitym głosie dała popis swoich umiejętności, aż w końcu przyszedł czas na sakramentalne „tak”. Aleks i Sara chcieli jednak sami napisać swoje przysięgi, więc czekałam z niecierpliwością, co sobie powiedzą. Pierwsza zaczęła panna młoda.
- Aleksandrze Brown, ślubuję pomagać Ci kochać życie, zawsze tulić Cię z czułością i mieć cierpliwość, której potrzeba w miłości. Przysięgam mówić, kiedy słowa są potrzebne i milczeć wspólnie, kiedy nie są. Mieszkać w cieple Twego serca, które zawsze będzie dla mnie domem. – kobieta skończyła swoją przemowę z szerokim uśmiechem i dwoma strumykami łez na policzkach. Aleks wpatrywał się w nią zauroczony i sam przełykał łzy. W końcu jego ukochana delikatnie kiwnęła głową i zaczął swoją część.
- Saro Butler – zaczął ochrypłym od płaczu głosem.
- Przysięgam kochać Cię całkowicie i na zawsze. Obiecuję nigdy nie zapomnieć, że jest to miłość mojego życia. Zawsze przyjmę Cię z uczuciem w me ramiona i ucałuję czule Twoje czoło. I nie ważne jakie przeciwności mogłyby nas rozdzielić, przysięgam zawsze znaleźć drogę powrotną do naszej miłości.
Przysięgę zakończył jednostajny poklask braw, których dźwięk rozchodził się echem po świątyni, by w końcu zniknąć w eterze. Nawet kapłan uderzał w swoje dłonie, patrząc na nowożeńców z podziwem i ojcowską troską. W końcu uniósł obie dłonie nad głowę i rzekł:
- Ogłaszam Was mężem i żoną!
***
Po raz pierwszy od jakiegoś czasu pozwoliłam sobie na cofnięcie wszelkich wampirzych zmysłów i całkowite upajanie się człowieczeństwem. Wszystko było zamazane przez alkohol szumiący mi w głowie. Każdy facet okazywał się nagle w moim typie, nawet Timothy wydawał się dobrym celem, co niezmiernie mnie rozbawiło, więc zaczęłam chichotać jak idiotka i rozglądać się w poszukiwaniu mojego przyjaciela. Było mi błogo i spokojnie, więc nawet chwiejny krok i obijanie się o wszystko, co napotkałam na drodze, nie stanowiło dla mnie żadnej przeszkody. Złapałam po drodze jakąś niedokończoną butelkę i zaczęłam zaglądać do pokojów dla gości. Przechyliłam flaszkę i pociągnęłam łyka, jak się okazało, wódki, która przyjemnie parzyła gardło. Oblizałam się ze smakiem i zrobiłam kilka kroków w stronę następnego pokoju. Otworzyłam drzwi, a za nimi ujrzałam na podłodze nagą kobietę rozłożoną w pozycji kwiatu lotosu i dyszącego nad nią faceta, który posuwał ją jakby to była ostatnia rzecz jaką zrobi w swoim nędznym życiu. Ona spojrzała na mnie zszokowana i zaczęła zrzucać z siebie tego napaleńca, jednak gość najwyraźniej uznał to za objaw nadchodzącego orgazmu, bo zaczął na nią napierać jeszcze bardziej, niemal wbijając ją w podłogę. Zaśmiałam się tylko i zamknęłam drzwi. Naraz przypomniały mi się sceny z nocy dwa dni temu, którą spędziłam z Robertem w jego hotelowym pokoju. Wspomnienia zalały mi głowę, ale stwierdziłam, że rozpamiętywanie takich rzeczy nie wyjdzie mi na zdrowie, więc potrząsnęłam głową, chcąc odgonić niechciane myśli. Nie był to jednak najlepszy pomysł, bo straciłam równowagę, zakołysałam się na obcasach i upadłam jak długa na ziemię. Zaczęłam się śmiać z własnej głupoty i podniósłszy się do pozycji siedzącej, zdjęłam szpilki i wstałam.
Dzierżąc w dłoniach parę niebotycznie wysokich butów i butelkę drogiej wódki ruszyłam dalej korytarzem w poszukiwaniu Timothy’ego. Próbowałam przypomnieć sobie po co go szukam, ale okazało się to dla mnie zbyt wiele, więc poddałam się i poszłam dalej. W końcu dotarłam do ostatnich na tym piętrze drzwi, zielonych, z numerem 217. Zabębniłam w nie pięścią i krzyknęłam: - Tim, jeśli tam jesteś WYŁAŹ!!!!
Ale nie otrzymałam odpowiedzi, więc ponowiłam pukanie i znowu się wydarłam:
- Wyłaź, bo jak nie to powiem każdemu gościowi weselnemu o tym, jak przestałeś być prawiczkiem!!!!
Niemal błyskawicznie zza zielonych drzwi wyskoczył mój przyjaciel, z rozszerzonymi w panice oczami, potarganymi włosami i pomiętą koszulą. Zatkał mi usta dłonią i przycisnął mnie do ściany.
- Zamknij się, Pagello, bo nie dożyjesz poranka! – wysyczał zapuchniętymi od pocałunków ustami. Nagle gdzieś w głębi korytarza rozległ się hałas, jakby ktoś rzucał talerzami o ścianę, więc mój przyjaciel wyciągnął głowę w tamtym kierunku. Ja natomiast miałam doskonały widok na jego odsłoniętą szyję, którą zdobiły dwie, sporej wielkości, czerwone malinki, zrobione nie dłużej niż pięć minut temu. Timothy spojrzał na mnie znowu, ja za to uśmiechnęłam się filuternie i wskazałam palcem na ślady ukryte teraz za kołnierzykiem koszuli.
- Niezła robota, mogę poznać twórcę? – zapytałam go z ręką na klamce do pokoju 217.
Tim złapał mnie w pasie i odciągnął od drzwi, jakby chował tam milion funtów albo trzy gołe kobiety, z których jedną byłaby upita do nieprzytomności panna młoda, drugą naćpana Jasmine, a trzecią Nicole Kidman w przebraniu Świętego Mikołaja.
- Czyżbyś coś ukrywał, Anders? – rzuciłam roześmiana. Spojrzał na mnie z chęcią mordu w oczach i warknął: - Nie twoja sprawa, Allie.
Zerknęłam na niego podejrzliwie. Prawdopodobnie przez mój błogostan nie zauważałam co takiego jest nie w porządku. Westchnęłam jednak i schyliłam się, by założyć buty. Tim zaś podszedł do drzwi pokoju, z którego wcześniej wyszedł i uchylił je.
- Dokończymy o kiedy indziej, pojawił się problem. – usłyszałam jego przytłumiony głos.
Problem?! Ja jestem problemem?! Dopiero zobaczy jakim potrafię być problemem. Poprawiłam sukienkę i przygładziłam włosy. Timothy szepnął w głąb pokoju coś jeszcze, a w odpowiedzi usłyszeliśmy oboje niski, gardłowy pomruk aprobaty. Otworzyłam szeroko oczy i uniosłam brwi. Kto, do cholery, siedzi w tym pokoju?! Mój przyjaciel zamknął zielone drzwi i chwyciwszy moją dłoń, pociągnął mnie w stronę schodów na dół. Im bliżej sali tanecznej, tym głośniejsze śmiechy i rozmowy. Przy samym końcu schodów, zanim zdążyłam wybiec zza winkla i znowu rzucić się w wir zabawy, Timothy złapał mnie za ramiona i przycisnął do ściany. Miałam zaprotestować, ale zatkał mi usta dłonią.
- Posłuchaj, Alice. Nikt, a w szczególności Aleks i Sara, nie może dowiedzieć się, że byłem na górze i robiłem tam to, co robiłem. – był zdenerwowany i co chwila oglądał się przez ramię, jakby bał się, że ktoś nas zobaczy. 
- Jeśli komukolwiek cokolwiek powiesz, to przysięgam, znajdę Harry’ego i opowiem mu o tobie takie rzeczy, że nigdy więcej nie będzie chciał cię widzieć. Zrozumiałaś?! – wyszeptał gorączkowo i choć była to realna groźba, to przez jego zdenerwowanie nie zabrzmiała tak poważnie, jak powinna. Mimo to jednak szantażowanie mnie Harry’m było chamskie i nieuczciwe, nawet jak na Tima. Ugryzłam go więc w rękę, a gdy odsunął ją z sykiem, uwolniłam się z jego uścisku.
- Nie próbuj mi grozić, Anders, bo wylądujesz w pobliskim stawie. – warknęłam mu do ucha i oddaliłam się do niego wściekła.
Jak on śmie mnie szantażować?! I to w taki sposób? Kogo on, do jasnej cholery, ukrywał w tej sypialni, jeśli to taka wielka tajemnica? Zacisnęłam pięści i rozejrzałam się w poszukiwaniu jakiegoś partnera do tańca. I nagle w zasięgu mojego wzroku znalazł się facet, z którym formalnie tu przyszłam – Robert Lewandowski. Ruszyłam więc w jego stronę, po drodze zgarniając z tacy kelnera jakiegoś kolorowego drinka. Kiedy Tim zaczął się wściekać, wbrew swojej woli całkowicie otrzeźwiałam i ukochane uczucie otępienia ulotniło się niczym mgiełka. Z utęsknieniem pomyślałam o litrach alkoholu, które tylko czekają, aż ktoś się nimi zajmie, ale przypomniało mi się, że jeszcze parę minut i przyjdzie pora na przemowy i tort. Swoją drogą, z tego wesela zrobiła się niezła libacja, skoro przyłapałam kogoś na seksie, a Tim wyglądał jakby i jemu niewiele brakowało do takich igraszek z kimś, kogo tak zajadle bronił przed zdemaskowaniem. Cóż, zapewne była to jedna z pań uchodzących za zamężne lub związane, więc gdyby jej partner się o tym dowiedział, mogłoby być nieciekawie.
Ale żeby aż tak na mnie naskakiwać z powodu głupiej kobiety? Chwilami mój przyjaciel był dla mnie nieobliczalny. Robert pomachał do mnie, więc podeszłam do niego, kończąc skradzionego drinka. Chłopak spojrzał na kieliszek krytycznie.
- Nie sądzisz, że dość już wypiłaś? Na moich oczach opracowałaś prawie litr wódki, a w potem ruszyłaś gdzieś z kolejną butelką. Myślę, że to już przesada, Alice. To wesele Twoich przyjaciół. – wypuścił umoralniającą gadkę, a ja powstrzymałam się przed przewróceniem oczami.
- O co Ci chodzi, Robert? – zapytałam go z niewinnym uśmiechem, wpychając przechodzącemu obok kelnerowi, pusty już kieliszek. Robert spojrzał na mnie karcąco i wskazał brodą odchodzącego faceta.
- O to, że ciągle pijesz. – powiedział tonem matki przypominającej pięcioletniemu dziecku, że własnych skarpet się nie wącha. Skąd ja wytrzasnęłam takie porównanie? Potrząsnęłam głową. Zrobiłam krok do przodu i oparłszy dłoń na ramieniu Lewego, pociągnęłam go w stronę grupki tańczących.
- Ja nie piję, ja dezynfekuję rany na duszy. – mruknęłam mu do ucha, przysuwając się do niego jeszcze bliżej. On zamiast złapać jedną z moich dłoni, obydwiema rękami oplótł mnie w pasie, więc nie pozostało mi nic innego, jak spleść swoje za jego szyją.
- Myślisz, że będą szczęśliwi? – zapytał po chwili.
- Raczej na pewno. Długo czekali na ten moment, więc teraz są w pełni szczęśliwi. – odparłam lekko zdziwiona tą zmianą tematu.
- Jak to długo? Przecież poznali się kilka miesięcy temu. – powiedział zdezorientowany.
- Jak to kilka miesięcy? Oni są razem od dobrych kilku lat. – zaprzeczyłam.
- Lat?! Alice, wszyscy znamy się od grudnia. To niecałe cztery miesiące. – odparł.
- Od grudnia? Robert, o kim ty mówisz? – zapytałam już całkowicie zagubiona.
- O Jasmine i Kubie, a ty o kim? – rzucił, zrozumiawszy całe nieporozumienie.
- O Aleksie i Sarze. Oj, szwankuje nam komunikacja. – zaśmiałam się i położyłam głowę na jego ramieniu. Delikatnie trącałam nosem jego gorący kark, a on rysował dłońmi wzory na moich plecach. Było mi wygodnie w jego ramionach, nawet jeśli miał być tylko odwykiem od Harry’ego. Z Robertem wszystko było prostsze, nieskomplikowane. Nie musiałam zastanawiać się, czy dobrze robię, będąc z nim i nie miałam żadnych niepożądanych uczuć, żadnego przywiązania, żadnego łaskotania w brzuchu. Nasza relacja była jasna i dla obu stron korzystna. Nie mogłam prosić o więcej. Chłopak zaczął delikatnie muskać ustami mój kark, na co westchnęłam i wygięłam głowę w drugą stronę, by dać mu lepszy dostęp do mojej szyi. Gdy już zaczynałam czuć mrowienie pod skórą i byłam pewna, że w centralnym punkcie między linią szczęki a obojczykiem, mam soczystą, czerwoną malinkę, wargi Roberta oderwały się od mojej rozpalonej skóry. Podniósł głowę i zrównał swoje spojrzenie z moim. Wygiął usta w niewielkim uśmiechu, a ja puściłam mu perskie oczko.
- Alice, co tak na serio jest między nami? – zapytał patrząc mi prosto w oczy. Spuściłam wzrok.
- Jesteśmy przyjaciółmi. – odparłam bez przekonania. Skrzywił się na te słowa.
- Dwie noce temu uprawialiśmy seks w moim łóżku. To, według ciebie, robią przyjaciele? – rzucił oskarżycielskim tonem, a ja rozejrzałam się, czy nikt nas nie podsłuchuje. Jeszcze tego mi brakowało, żeby jakiś niepozorny gość weselny poznał szczegóły mojego życia seksualnego.
- Przyjaciółmi z… przywilejami. – dodałam, wiedząc jak żałosnym i oklepanym zwrotem chciałam zamydlić mu oczy. Oczywiście się nie dał. Popatrzył na mnie karcąco i westchnął.
- Tylko tyle dla ciebie znaczę? Wiem, że nie znamy się długo, ale…- przerwał nagle zmieszany i zwiększył odległość między nami.
- Wiem do czego zmierza ta rozmowa i, wierz mi, dopóki jej nie przeprowadzimy, będzie nam się lepiej żyło. – powiedziałam, nagle zirytowana tym, jaki obrót przyjęła nasza dyskusja.
- Alice, ja… może masz rację, ale…- nie mógł dokończyć zdania, otwierał i zamykał usta, ale w końcu poddał się i znowu przysunął do mnie bliżej.
- Robert, jesteś dla mnie ważny. Tego jestem pewna już teraz. Ale jeśli oczekujesz jakiś głębszych deklaracji, to bądź pewien, że ich nie dostaniesz. – zakończyłam z dusza na ramieniu. Jeśli teraz Robert się ode mnie odwróci, ja będę mogła być pewna, że nie wróci już nigdy. On na szczęście zaśmiał się nisko i ucałował mnie w czoło.
- Wiem. Po prostu cieszę się, że mogę tu być z Tobą. – oświadczył patrząc mi prosto w oczy, a ja stwierdziłam, że to chyba najsłodsza rzecz, jaką od niego usłyszałam odkąd się poznaliśmy. Uśmiechnęłam się więc szeroko i znowu wtuliłam w jego ramiona. Za kilka minut miało zacząć się wygłaszanie przemów, więc pewnie powinniśmy już zajmować swoje miejsca. Było nam jednak zbyt dobrze w swoich objęciach, zostaliśmy więc na parkiecie, kołysząc się w takt powolnej miłosnej ballady.
***
*Oczami Jasmine*
Siedzieliśmy przy stole. Państwo młodzi na środku, a ja z Kubą po ich bokach. Właśnie jedliśmy kolejne danie, gdy jeden z gości, którym był Timothy, podniósł się z miejsca.
- Chyba czas, by świadek wygłosił mowę. - rzucił uśmiechając się bezczelnie.
Błaszczykowski spojrzał na mnie przerażony. Ja podobnym spojrzeniem obdarzyłam Aleksa.
Cholera...
Posłałam Alice wymowne spojrzenie. Ona kiwnęła głową, a następnie nasz wyrywkowy przyjaciel został cichaczem wyprowadzony z sali. Biedny Timothy...
Kuba wstał i odchrząknął.
- Sara? - zapytałam cicho - Obrazisz się, jak wam zrobię lekkie zamieszanie na weselu?
- Rób co chcesz, tylko go uratuj. - powiedziała wskazując głową na zestresowanego piłkarza.
Wstałam. Oczy wszystkich były skierowane na Kubę.
- Aleks i Sara... - zaczął, a ja przeciskałam się między jego, a pana młodego krzesełkiem - od zawsze byli dla siebie stworzeni. Wiedziałem, że... - w tym momencie udałam, że mdleję - Ona zemdlała!
Chłopak szybko przerwał mowę i pochylił się nade mną. Sara i Aleks podobnie. Po sali poniósł się szum. Błaszczykowski wziął mnie na ręce i wyniósł z pomieszczenia. Państwo młodzi wrócili na miejsca.
- Już wszystko w porządku. - powiedział głośno Brown.
Tym czasem Kuba posadził mnie lekko na posadzce w sali obok.
- Niezła jesteś w udawaniu.
- Z moimi zdolnościami mogłam nawet zagrać trupa. - powiedziałam otwierając oczy.
Chłopak zaśmiał się. Pomógł mi wstać.
- Poczekajmy chwilę i wracajmy. – zasugerowałam.
Chłopak kiwnął głową. Nagle zza drzwi frontowych wynurzyła się Alice.
- Nie wiedziałam, że  z ciebie taka dobra aktorka.
- Będę żałować, ale gdzie jest Timothy?
- Pewnie pływa z rybkami. - zaśmiał się Kuba.
- No. Niedaleko stąd jest staw.
- Co ty z nim zrobiłaś?! - zapytał spanikowany piłkarz.
- Spokojnie. Przecież się nie utopi. - mówiąc to wróciła na salę.
Blondyn spojrzał na mnie. Wzruszyłam ramionami. Obydwoje poszliśmy w ślady Alice. Akurat trafiliśmy na pierwszy taniec. Razem z resztą gości zrobiliśmy kółeczko dookoła młodej pary.
***
Cold

Błaszczykowski złapał mnie za rękę i zaprowadził na dwór. Poszliśmy do małego ogródka zlokalizowanego przy restauracji.
- Muszę z tobą porozmawiać. – zaczął.
- Dobrze się składa, bo ja też...
- Nie będę owijał w bawełnę. Znamy się bardzo krótko, ale... - zawahał się, a ja w duchu modliłam się, żeby nie powiedział tego czego tak bardzo pragnęłam. - Kocham cię.
Poczułam, jak w serce wbija mi się igła. Jak ja mogę mu to powiedzieć?!
- Wiem, że to dziwne. Ale tak jest. – kontynuował. - Czy ty...
Wzięłam głęboki wdech. Wyprostowałam się. Udawałam rozbawioną.
- Ja ciebie? - zaśmiałam się, choć nie wiem, czy wystarczająco przekonywująco - Jak mogłabym cię kochać?
Chłopak spojrzał na mnie osłupiały.
- Myślałem, że...
- To, źle myślałeś! - kontynuowałam swoją grę. - Kuba. - złapałam go za ręce - Przykro mi, że tak wyszło. - słowa nie mogły mi przejść przez gardło. - Potrzebowałam cię tylko na ten ślub. - z trudem powstrzymywałam łzy.
Błaszczykowski spojrzał na mnie zszokowany.
- Myślałem, że jesteś inna. Myślałem, że skoro powiedziałaś mi to, o tobie... Żartowałaś, tak?
- Z tym nie... Nie zrozum mnie źle. Na początku potrzebowałam cię tylko na wesele, jednak później bardzo cię polubiłam...
Nie wytrzymałam. Łzy zaczęły spływać po moich policzkach. Chłopak podszedł do mnie i przytulił z całej siły.
- Wiedziałem, że kłamiesz... - wyszeptał mi do ucha.
Odsunęłam go od siebie.
- Posłuchaj mnie. - zaczęłam starając się opanować nagłą powódź z moich oczu. - Jutro wyjeżdżam. Bardzo daleko. Nie wiem kiedy wrócę.
- Ale...
- Nie przerywaj mi! -krzyknęłam, ale chyba z bezsilności. - Jak pierwszy raz się spotkaliśmy, to wracałam do Anglii, nie? Po pięciu latach. Otóż wracałam po piętnastu latach. Teraz będę miała podobne zadanie. Ma mi się zejść tam dłużej niż ostatnio.
- Poczekam... - Kuba złapał mnie za rękę.
- NIE! - wyrwałam mu się. - To nie ma sensu! Kuba, ja cię kocham, ale kochać, to także umieć się rozstać. Umieć pozwolić komuś odejść, nawet jeśli darzymy go wielkim uczuciem. Miłość jest zaprzeczeniem egoizmu, zaborczości, jest skierowana ku drugiej osobie, jest pragnieniem przede wszystkim jej szczęścia. Czasem wbrew własnemu.
Chłopak spuścił smutno głowę.
- To co? Mam o tobie zapomnieć, tak? - przytaknęłam lekko, on zaśmiał się. - Jesteś egoistką, wiesz?
- Nie jestem. Kuba, ty chcesz mieć rodzinę, normalne życie. Ja ci takiego nie dam.
Piłkarz odwrócił głowę, śmiejąc się. Choć wiem, że był to śmiech przez łzy.
- Zawsze będę cię kochać. - zwróciłam jego głowę w kierunku mojej - Wampir zakochuje się tylko raz w życiu. Kiedy ty odejdziesz, ja odejdę. Mimo, że będziemy żyć na innych kontynentach, to umrzemy szczęśliwi. Ty, bo będziesz miał wspaniałą rodzinę, przyjaciół, życie... A ja bo wiem, że będziesz to miał.
Wsunęłam mu w dłoń klucze.
- Weź swoje rzeczy i wracaj do Dortmundu. Za dwie godziny masz samolot.
Chłopak odwrócił się ode mnie wyrywając swoją rękę z mojej. Ruszył w kierunku ulicy. Widziałam jeszcze tylko, jak wyciąga telefon i wybiera jakiś numer. Resztę zasłoniły mi łzy. Wbiegłam do środka. Chciałam, jak najszybciej udać się do łazienki. Wiedziałam, że go zraniłam, ale inaczej nie mogłam. Nie chcę, żeby czekał na mnie wieczność.
Przetarłam oczy. Już miałam otwierać drzwi, gdy mój wzrok przykuło coś dziwnego. Ślady krwi. Ruszyłam ich tropem. Modliłam się tylko, by nie okazało się, że to Błaszczykowski. Ale przecież, on ruszył w drugą stronę. Gdy weszłam do jednego z pomieszczeń, znalazłam to czego nigdy bym się nie spodziewała.
Na środku sali siedział Aleks. Ledwo ciepły, tulił do siebie zakrwawioną Sarę. Podbiegłam szybko do niej. Miała ranę brzucha. Dotknęłam jej. Skupiłam się na szybkim usunięciu...
- To nic nie da. - odezwał się Aleks. - Jej już z nami nie ma.
Do moich oczu znowu zaczęły napływać łzy. Nie zważając na jego słowa, dalej robiłam swoje. Przecież mogłam likwidować rany, nawet te śmiertelne!
- Nie jesteś Bogiem. Nie zwrócisz jej życia.
- Aleks. – wychlipałam.
On spojrzał na ciało swojej żony.
- Przeczytałem mnóstwo książek o wampiryzmie, o odchodzeniu... Jednak to uczucie jest inne niż opisywali.
- Aleks proszę! Nie zostawiaj mnie. - przyczołgałam się do niego i złapałam za rękę. - Potrzebuję cię!
- Wcale, że nie. Jesteś silna, dasz radę wszystkiemu, a to dopiero początek.
- Początek czego?! Aleks! Kto ją zabił?!
- Niedługo się spotkamy. - powiedział do nieruchomej Sary.
- ALEKS! - potrząsnęłam nim.
Chłopak zaczął powoli zamykać oczy. Jego oddech stawał się coraz płytszy. Tracił panowanie nad swoim ciałem. Oparł się o mnie.
- A więc tak wygląda Niebo. - wyszeptał i odszedł.
Siedziałam tak chwilę tuląc jego ciało. Z oczu wylatywały mi łzy. W końcu wstałam. Cudem utrzymałam się na nogach. Spojrzałam na wielki zegar wiszący w pokoju. Wskazywał godzinę 5.30. Sporo gości już poszło do domu. Powoli ruszyłam. Roztrzęsiona, cała we łzach i krwi. Doszłam na ganek. Ci, którzy jeszcze zostali zebrali się tam, by pożegnać parę młodą, przed ich wyjazdem w podróż poślubną. Kiedy zjawiłam się tam, wszyscy spojrzeli na mnie z szokiem, parę osób zemdlało.
- Pomocy. - wychlipałam i upadłam na kolana.
Jakieś osoby pobiegły do środka. Alice, Robert i parę innych kobiet podeszło do mnie. Słyszałam stłumione głosy. Wszyscy debatowali co należy ze mną zrobić. Podać wodę, położyć... Jedynie Robert i Alice przystąpił do działania.  Chłopak wziął mnie na ręce i razem z rudowłosą wampirzycą ruszył w kierunku samochodu. Dziewczyna otworzyła samochód. On wsadził mnie do środka i usiadł obok mnie. Przytulił z całej siły. Ostatnie co słyszałam to syrenę policyjną i krzyki gości.
***
*Oczami Alice*
Pierwsze co usłyszałam to jej krzyk. Rozdzierający wieczorne powietrze, jednostajny dźwięk rozpaczy, nieprzerwany, ciągły i tak rozpaczliwy, że zamarłam w bezruchu. Robert właśnie przechodził z pocałunkami na linię mojej szczęki, kiedy ten krzyk obudził wszystkie śpiące w pobliżu ptaki, które spłoszone rzuciły się do góry z przytłumionym szelestem, jakby ktoś przerzucał kartki starej książki.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu źródła wrzasku, jednak nie musiałam się zastanawiać do kogo należał, z czyich ust się wydostał. Jasmine. Tylko dlaczego tak przeraźliwym, pełnym cierpienia dźwiękiem, przerwała wieczorną ciszę, kończącą dzień, który dla jej najlepszego przyjaciela od dziś miał być najpiękniejszym? Zostawiwszy Roberta na ławeczce pośród drzew, ruszyłam w stronę domu weselnego.
Weszłam tylnymi drzwiami i zagłębiłam się w labirynt korytarzy. Niespodziewanie poczułam zapach krwi. Zaskoczona, ruszyłam tym tropem i kierując się węchem dotarłam do małej sali tanecznej, niedaleko łazienki. Wszystko spowijał duszny półmrok, przywołałam więc swoje wampirze zdolności i jeszcze raz przeczesałam wzrokiem pomieszczenie. Zauważyłam nieruchomą sylwetkę w czerwieni, rozłożoną na podłodze w dziwnej pozycji. Niecały metr dalej leżało kolejne ciało, większe, masywniejsze niż to pierwsze; z ręką wyciągniętą w stronę pierwszej osoby.
Oczy zaszły mi łzami gdy rozpoznałam twarze, jednak ponownie usłyszałam krzyk, tym razem zwielokrotniony echem, gdzieś w drugim końcu budynku. Przełknęłam więc żal po stracie, tak gwałtowny, że niemal zwalił mnie z nóg, i ruszyłam dalej, wiedząc, że gdzieś tam moja przyjaciółka potrzebuje mnie. Plątanina korytarzy i przejść zaczęła wpędzać mnie w irracjonalny strach, że nie dotrę do niej na czas, że ją też zobaczę rozłożoną na ziemi w bezruchu, a jedyne co mi pozostanie to płacz. Otrząsnęłam się jednak i ruszyłam biegiem w kierunku, z którego słyszałam coraz więcej głosów. W końcu dotarłam na miejsce. Jasmine właśnie upadała na kolana, a wszyscy zebrani dookoła patrzyli na nią zszokowani; nikt nie podszedł, by jej pomóc. Rzuciłam się więc w jej stronę, gdzieś za mną mignęła mi czarna czupryna Roberta. Kilka kobiet jakby oprzytomniało i zrobiło kilka kroków w jej stronę.
Gdy dopadłam do niej i objęłam ją ramionami, wiedziałam, że ona pierwsza odkryła straszną prawdę, widziałam w jej oczach, że gdy się tam pojawiła, któreś z nich jeszcze żyło. Drżała. Trzęsła się i szeptała bezsilnie: Pomocy.
Robert nachylił się nad nami. Popchnęłam ją delikatnie w jego ramiona; podniósł ją i przytulił do swej piersi. Mijając zszokowane twarze, ruszyliśmy w stronę samochodu. Otworzyłam tylne drzwi, chłopak wsadził ją delikatnie i zaraz przytulił ją znowu, próbując zapobiec rozpadnięciu się jej. Na twarzy miała kompletną pustkę, na policzkach ślady po łzach, ale już nie płakała. Kołysała się tylko w ramionach Roberta jak bezbronne dziecko, którym w tamtym momencie dla mnie była.
Złamałam wszystkie dostępne przepisy, nie zdejmując nogi z gazu prułam przez Londyn w kierunku Richmond, w stronę domu. W końcu dotarliśmy na naszą ulicę, z piskiem wjechałam na podjazd. Ledwie pamiętałam o powstrzymywaniu wampirzych zdolności. Chciałam jak najszybciej objąć ją i wyszeptać kłamliwie, że wszystko będzie dobrze, bo to jedyne co pozostało mi w tej chwili. Robert jednak znów mi pomógł i wyniósłszy ją z samochodu, przeszedł przez próg ściskając ją w ramionach. Wskazałam mu drogę do salonu, gdzie usadził ją na kanapie. Nie czekając chwili dłużej, doskoczyłam do niej.
- Jasmine, wiem co się stało. Widziałam ich i też umieram z rozpaczy. Ale proszę odezwij się. –wyszeptałam w jej włosy, mocząc je łzami, które nie wiem kiedy zamgliły mi widok. W odpowiedzi jej ramiona delikatnie przesunęły się na moje plecy, a głowa, dotąd nieruchoma, teraz ułożyła się na moim ramieniu i poczułam ciepłe krople moczące przód mojej sukienki. Nie odezwała się jednak. Dławiłam się łzami i tuliłam jej kruche ciało. Usłyszałam szelest od strony wejścia i przypomniałam sobie o Robercie.
Pogłaskałam więc Jasmine po ramieniu i otuliwszy ją kocem, zabrałam chłopaka do kuchni.
- Alice, co się stało? – zapytał z nieustępliwością w oczach; wiedziałam, że nie podda się, póki nie pozna prawdy. Westchnęłam. I tak nie czułam się na siłach zmyślać cokolwiek, otarłam więc twarz z łez i przywołałam się do porządku.
- Jasmine znalazła Aleksa i Sarę. Ich ciała. Oni nie żyją. Ktoś ich zamordował. W dniu ich ślubu. – mówiłam jak robot, akcentując wyraźnie każde słowo, tak by zrozumiał i więcej nie pytał.
- Skąd to wiesz? Inni nie wiedzieli. – wymamrotał ze spuszczoną głową. Dalej brnęłam w prawdę.
- Weszłam do budynku tylnymi drzwiami. Oni leżeli w jednej z sal po drodze do Jasmine. Martwi. – zakończyłam, a ta scena znowu stanęła mi przed oczami, tak jak pojawiała się w mojej głowie przez całą drogę do domu; jedyne co mogłam zrobić to ściskać kierownicę i brnąć przez mrok z zakazaną prędkością. Zamknęłam oczy i potarłam skronie. Robert zaś przysunął się i chciał mnie objąć. Wyciągnęłam przed siebie ręce i łagodnie odepchnęłam go. Nie chciałam, by zrobił teraz cokolwiek związanego z intymnością, bo śmiertelnicy są słabi. Poddałby się chęci „pocieszenia” mnie i próbował nakłonić do ostatniej rzeczy, na jaką miałam ochotę. Nie oparłby się tej pokusie i widziałam to w jego oczach. Tę chęć zapomnienia o złych wydarzeniach tej nocy, zanurzenia się w niepamięci, słodkim upojeniu jakie daje zbliżenie. Odepchnęłam go raz jeszcze. Westchnął więc tylko i odszedł. W drzwiach rzucił ciche: Zadzwonię. Potem drzwi wejściowe trzasnęły, a jego kroki chwilę dudniły na podjeździe.
Jasmine się podniesie. Zawsze to robiła, po każdej stracie. Najpierw kamieniała jak posąg i niczym woskowa lalka podatna była na innych, zależna od nich. A potem wracała do życia, znów się uśmiechała, jakby wiedząc, że nie można tkwić w rozpaczy przez wieki. Ale sam początek, sposób w jaki reagowała na samym początku. Jakby chciała przeżyć całą żałobę w te kilka godzin po stracie. Jakby tylko na tyle pozwalał jej los, bo potem czeka ją coś jeszcze gorszego i musi stawić temu czoła z pewnym siebie uśmiechem i oczami, w których nie ma śladu łez. Tak było po śmierci Alice Cullen. I Jaspera. I Carlisle’a, tak mówili.
Objęłam się ramionami i podeszłam do okna. Na niebie świeciła zielonawo połówka księżyca, gwiazdy delikatnie migały na czarnym niebie. Zerknęłam na ogród, na podjazd, na drzewa przed domem. Delikatny wietrzyk poruszał ich liśćmi, gdzieś przebiegła wiewiórka spóźniona na kolację. Wszystko wydawało się, wszystko było spokojne i ciche w noc, która pozbawiła nas dwójki przyjaciół. Świat powinien teraz płakać, wrzeszczeć w proteście, z nieba powinny lać się strugi deszczu, ludzie powinni smutno wyglądać za okna z beznadziejnością wypisaną na twarzy. Jednak los zakpił z naszej straty, wszystko było niewzruszone i stałe, jakby wszechświat próbował uświadomić mi, że ta śmierć to kropla w morzu, że nikogo nie obchodzi moje zdanie. Że czas pochować nowych zmarłych i dać miejsce nowym żyjącym. Westchnęłam i po raz kolejny stłumiłam cisnące się na policzki łzy. Za mną mrugnęło jakieś światełko. Obejrzałam się i dostrzegłam zielone lampki kontrolne lodówki, rozświetlające mrok kuchni jaskrawym blaskiem. Dwie lampeczki, tak blisko siebie, przypominały oczy. Parę szmaragdowych tęczówek wpatrzonych we mnie cierpliwie. I nagle zapragnęłam, by Harry pojawił się w mojej kuchni i objął mnie ramionami. By wyszeptał kłamliwie, że wszystko będzie dobrze. Żeby zapewnił o swojej obecności i że nigdzie nie pójdzie, aż do końca świata. Ale nie było tu żadnego Harry’ego, tylko ja i chłodne, zielone światło lodówki. Po mojej twarzy znów pociekły łzy, przycisnęłam czoło do zimnej szyby. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię i nie musieć już tu wracać. Bo nic nie boli tak bardzo, jak utrata przyjaciół.



>>>>>>>>>>>>>>
Hej, w tym rozdziale pojawiło się mnóstwo... wszystkiego. Jest żart, jest seks, jest śmierć. I filozoficzne opisy śmierci w głowie Alice. Ale mam nadzieję, że nie macie jej tego za złe, jest pokręcona równie mocno jak ja ;D
Dziękujemy za wszystkie komentarze pod poprzednim rozdziałem, nie wiecie nawet ile to dla nas znaczy. Nie omijamy tego wzrokiem, nie wzruszamy ramionami - dzwonimy do siebie i piszczymy jak fanki Biebera, bo "ktoś dodał komentarz!" albo "mamy nowego czytelnika!!!!". Serio, sprawiacie nam tym ogromną radość, nie przestawajcie ;D
Mamy nadzieję, że ferie nadal przebiegają w porządku, a przynajmniej lepiej niż moje - mam zapalenie gardła i ucha w jednym. Ale pomijając moje żale, mamy 2.55, więc jeśli to co teraz piszę ma sens, to pękam z dumy. Ostatnio zauważyłyśmy, że mamy jedno wejście na naszego bloga z .... Fidżi. Serio, bez ściemy. Także jesteśmy z siebie zadowolone, no wiecie, sława pozbawia ludzi skromności. Ok, kończę już. Piosenka jest coverem, nie oryginałem. I ma być szczególnie do ślubu. A druga, na końcu, ma wycisnąć Wam łzy.
Achhh, zapomniałabym. Przysięgi państwa młodych są mojego autorstwa, zainspirowałam się jednak (w niektórych momentach zerżnęłam;*) filmem 'The vow' - 'I że cię nie opuszczę'. Polecam.
Buziaki i nie przyzwyczajajcie się do tej częstotliwości rozdziałów ;P
Rooksha&Wariatka

5 komentarzy:

  1. Hey guys,
    Czytając scenę śmierci Sary i Aleksa miałam łzy w oczach, była to zdecydowanie najsmutniejsza scena, jaką opisałyście na tym blogu. Bardzo podobały mi się przemyślenia Alice, głębokie i pełne prawdy o życiu. Nie macie litości dla waszych bohaterów ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Taaaak, pełno tragedii w tym rozdziale. I cieszę się, że wywołałyśmy łzy, w pozytywnym sensie, oczywiście ;D Do nn, R.

    OdpowiedzUsuń
  3. O matko kochana! Nie no ja się wykończę na tym waszym blogu...zawikłana ta fabuła, ale wciąga. A rozdział mocny nie powiem :)

    OdpowiedzUsuń
  4. O boże za duzo tragedi :( Ale rozdział bardzo mi się podoba :) czekam na kolejny! Zapraszam do siebie :)
    http://izakubastory.blogspot.com/2013/02/rozdzia-31.html

    OdpowiedzUsuń
  5. Kiedy następny?! Proszę oby szybko! ;)

    OdpowiedzUsuń