niedziela, 30 czerwca 2013

Rozdział szesnasty

„I wiem, że idziesz gdzieś, by uczynić swoje życie lepszym
Mam nadzieję, że znajdziesz go za pierwszym razem
I chociaż to mnie zabija
To, że musisz iść
Wiem, że będzie to smutniejsze
Jeśli nigdy nie wyruszysz w drogę
Więc żegnam!”
- „Farewell” Rihanna

*Oczami Alice*
Puste przestrzenie zawsze wprawiały mnie w podły nastrój. Stanowiły namacalny dowód czyjejś nieobecności, jakby ziejąca w sercu dziura nie wystarczała. Paradoksalnie, to ja sprawiłam, że pokój świecił pustkami. Z wściekłości starłam wszystkie meble na proch, deska po desce, drzazga po drzazdze. Aż w końcu, po kilku godzinach siedzenia w tym pyle, zadzwoniłam po Timothy’ego. Nie wiem jak się tego wszystkiego pozbył, ale równie nieświadoma byłam w sprawie zniszczonego domu Browna i Butler. Do tej pory przed oczami stawał mi obraz płonącego budynku. Płomienie wydobywające się ze środka razem z kłębami dymu, sięgające wyżej i wyżej, aż w końcu jedna wielka pochodnia. Timothy stał obok mnie, po drugiej stronie ulicy i choć buchające od strony domu ciepło sprawiało, że oboje spływaliśmy potem, to i tak widziałam jego łzy. Ale od razu uporał się z emocjami i najwyraźniej mój pomysł był tym, czego potrzebował. Niewiadomym mi sposobem sprawił, że teraz ma miejscu domu znajdował się pusty betonowy plac. Widok ten był jednak nieco przygnębiający. Kolejna pusta przestrzeń, sprawiająca wrażenie, jakby nigdy nie stał tam dom pełen miłości, jakby Aleks i Sara nie istnieli. Przez to wszystko sama czułam się jakbym nie istniała, jakby moje życie było tylko złudnym wyobrażeniem, a ja kukiełką gotową legnąć bez życia, gdy tylko lalkarz puści sznurki. Od kliku dni czułam się jakbym cierpiała na chorobę dwubiegunową. Za dnia spędzałam czas z Timothym lub Harrym, śmiejąc się beztrosko i zanurzając w błogiej niepamięci jaką dawało mi ich towarzystwo, szczególnie tego drugiego. W nocy zaś stawałam się bezwzględną i posągowo zimną kreaturą, mordującą z zimną precyzją smakoszy ludzkiej krwi. Czas pomiędzy był najgorszy, spędzałam go siedząc w pustej, ogołoconej z mebli sypialni, wpatrując się w dziurę, którą zrobiłam rzucając nożem w ścianę, w noc wyjazdu Jasmine. Najczarniejsze myśli przebiegały przez moją głowę i tylko dzięki czekającym na mnie zadaniom, nie doprowadziły mnie do obłędu. Teraz znowu zabrzęczała moja komórka, dając znać, że kolejny krwiożerca nie był wystarczająco ostrożny. Za kilkadziesiąt minut pozna cenę swojej nieuwagi – to właśnie było moje zadanie. Odebrałam połączenie i po krótkiej wymianie zdań, gotowa byłam ruszać. Złapałam czarny, obcisły trencz i wsunęłam na nogi skórzane oficerki. Ruszyłam w stronę schodów i po pokonaniu trzech stopni, zatrzymałam się gwałtownie. Do głowy wpadł mi absurdalny pomysł, zupełnie niespodziewanie zawładnąwszy moim ciałem. Z wahaniem cofnęłam się znów na piętro, ale po chwili pokręciłam głową i ponownie zeszłam po schodach. Dopiero będąc przy drzwiach, gdy wycofałam wszystkie ludzie cechy, stając się w stu procentach nienaturalną kreaturą, wbiegłam na piętro w ułamku sekundy. Stanąwszy w progu sypialni Jasmine, zawahałam się raz jeszcze, ale kolejnym potrząśnięciem głowy pozbyłam się wszelkich wątpliwości. Odsunęłam szufladę obok jej łóżka, ujawniając tym samym pedantycznie ułożoną kolekcję sztyletów i noży. Każdy perfekcyjnie naostrzony, wszystkie z inskrypcjami na ostrzach, w różnych językach, z różnych epok. Sięgnęłam po jeden z najdłuższych, ozdobiony wykutą w żelazie różą, której kolczasta łodyga opleciona została wokół rękojeści. Odgarnęłam poły płaszcza i wsunęłam broń do kabury na udzie, obok małego pistoletu. Dzięki temu czułam w jakiś irracjonalny sposób jej obecność, a to było wszystko, czego potrzebowałam w tamtej chwili. Nie zwlekając już ani chwili dłużej, wybiegłam z domu.

***

Kierownica ulegała najmniejszym ruchom moich palców, delikatnie i niemal bezszelestnie sunąc po pustej drodze. Było już kilka godzin po zmroku, ulice świeciły pustkami; o tej części miasta wszyscy porządni obywatele czytają jedynie w gazetach. Mroczny półświatek, którego istnienie i funkcjonowanie zawsze mnie fascynowało, znajdował w tych okolicach ostoję, jaką rzadko można wygospodarować dla nielegalnej działalności, szczególnie w mieście takim jak Londyn. Dilerzy narkotykowi, sutenerzy, złodzieje, internetowi oszuści, nawet handlarze ludźmi – oni wszyscy stanowili przykrywkę dla rzeczywistości jeszcze bardziej od nich mrocznej, nie wiedząc nawet o swoim znaczeniu w tym procederze. Pośród parających się nielegalną pracą, wysuniętych na margines społeczny ludzi, ukrywali się dyskretni i niezwykle ostrożni zabójcy, spośród których jeden ma paść tej nocy moją ofiarą. Nie znałam jego imienia, nie wiedziałam czy istotnie zasługiwał na śmierć. Czasami zastanawiałam się, czy z tego powodu powinny dręczyć mnie wyrzuty sumienia. Skazywałam nieznane osoby na wieczne potępienie, odgrywałam rolę kata, bezmyślnie opuszczającego topór na kark skazańca. Oni jednak niemal zawsze wykazywali się pewną dozą nieostrożności, jakby zapominając, że oprócz słabych, głupich ludzi, są na tym świecie jeszcze inne istoty, które – w przeciwieństwie do słabych, głupich ludzi – potrafili ich wytropić i zabić. To zwykle było coś niewielkiego, małe niedopatrzenie w dużym projekcie. Jak niewielki otwór w camera obscura – zbyt mały, by dostrzegł go zwykły, nieświadomy człowiek, wystraczająco jednak wielki, by wyspecjalizowane w tym osoby zauważyły jego istnienie. Tak było i tym razem. Moja ofiara zostawiła wysuszone z krwi zwłoki w zapuszczonym zaułku. Niewiele, szczególnie w mieście tak rozległym, że nawet policji trudno jest ustalić konkretną ilość zabójstw w ciągu jednego miesiąca. Porzucone na wysypiskach, w rynsztokach, pod mostami i w ruinach starych budynków – niektóre ciała zostają tam, by nigdy nie zostać odkryte. Dojeżdżałam właśnie do jednego z bardziej obszernych magazynów, kiedy doznałam tego „odczucia”, które pozwalało mi w pewnym stopniu określić położenie zabójcy. Aleks i Timothy uważali, że to dar, ja jednak patrzyłam na to bardziej obiektywnie. Każdy wampir posiadał doskonały węch i słuch, a właściwie oprócz zręczności i umiejętności walki, było to wszystko czego trzeba do zabicia krwiożercy. Moje „przeczucia” były zapewne zawiłymi splotami wszystkich tych rzeczy. Ponoć nikt nie znał się na darach tak dobrze jak Carlisle oraz jego przyjaciel Eleazar, ja jednak nigdy ich nie poznałam, pozostało mi więc tylko być wierną własnym przeczuciom i opiniom. Czułam, że mój cel jest już gdzieś niedaleko. Zaparkowałam moje własne auto nieco z tyłu blaszanej budki, która w przeszłości pełniła zapewne funkcję dyżurki, teraz jednak stała pozbawiona drzwi, ze śladami korozji na każdej ze ścian. Zgasiłam sinik i jak najciszej zamknęłam drzwiczki. Do głowy przyszła mi niespodziewana myśl, że to wszystko wygląda jak w kiepskim kryminale, gdzie seksowna pani detektyw samotnie wyrusza wymierzać sprawiedliwość, stukając obcasami po bruku i łamiąc sobie nogi na kocich łbach. Na tę ostatnią wizję uśmiechnęłam się szeroko i zadowolona z braku stukających kołeczków przy własnym obuwiu, ruszyłam bezszelestnie w dół ulicy. Mogłam usłyszeć płytki oddech jakiegoś mężczyzny, metaliczny szczęk narzędzi zderzających się z betonową podłogą, oraz jękliwie westchnięcia dwóch facetów, niewątpliwie uprawiających seks. Ku własnemu zdziwieniu, czułam, że właśnie w tym magazynie, w którym owa para doznaje teraz rozkoszy, znajdę mój cel.
Pełna dziwnych myśli, potrząsnęłam głową i skupiłam się ponownie na zadaniu. Nie wiedziałam tylko jak załatwić sprawę, skoro jest ich dwóch, a miałam zabić tylko jednego. Normalnie w sytuacji, w której moja ofiara znajdowała się w tłumie, wywabiałam resztę, albo samego denata, tym samym pozbywając się niepotrzebnych osób trzecich. Tym razem jednak nie było mowy o podobnej sztuczce. Nie słyszałam bicia ani jednego serca, obydwaj więc byli krwiożercami, co znacząco utrudniało sprawę. Gdyby nie wyjątkowo zajmująca czynność – mogliby mnie wyczuć, wchodziłam właśnie do pomieszczenia znajdującego się najwyżej pięć metrów od nich. Nie było mowy o wywabieniu jednego z nich – który posiadacz nadludzkiego słuchu przerywa seks, bo usłyszał, że coś spadło na ziemię? W ogóle ktoś przerywa seks przed finałem?
Wykorzystałam całe posiadane pokłady cierpliwości, by otworzyć drzwi, milimetr po milimetrze naciskając klamkę, a potem uchylając je tak, by nie zaskrzypiały. Wyciągnęłam z kabury na udzie zabrany z domu sztylet i z zamiarem zabicia ich obu, podchodziłam powoli do stołu, na którym umięśniony dwudziestokilkulatek leżał z rozwartymi nogami, przyciskany do chybotliwego mebla przez szczupłego i wysokiego rudzielca, posuwającego go z dziką gwałtownością. Ten na dole jęczał coraz głośniej, a ja wykorzystałam to, maksymalnie zbliżając się do nich, nadal jednak pozostając ukrytą w cieniu. Musiałam trafić bez pudła, najlepiej obydwu w tym samym momencie. Wyjęłam więc mały sześciostrzałowiec, szykując go na rudego chłopaka. W chwili wystrzału musiałam rzucić też sztyletem, trafiając jak najcelniej w odsłoniętą szyję nagiego mięśniaka. Wzięłam głęboki wdech i to samo uczynił właściciel kasztanowej czupryny; najwyraźniej oni też zamierzali już kończyć sprawę. Szczupły chłopak pochylił się do przodu i oparł jedną ręką na stole, zwiększając siłę pchnięć serwowanych partnerowi. Obaj dyszeli jak parowozy, leżący już niemal krzyczał, ja zaś stanęłam za plecami rudego i uniosłam broń. Mój cel pchnął swoją męskość we wnętrze mięśniaka po raz ostatni i z nierównym oddechem zaczął opadać na jego spocone ciało, rozkraczony chłopak wydał z siebie finalny okrzyk kończący arię, a mój palec drgnął i powolnym ruchem nacisnął na spust. Chwilę przed wystrzałem zobaczyłam na plecach rudzielca znajomą, czerwonawą bliznę i w ostatnim momencie zmieniłam tor kuli, która trafiła gdzieś w podłogę. Leżący dotąd młodzieniec zerwał się jak oparzony i krzyknął piskliwie, jego towarzysz zaś odwrócił się błyskawicznie i bez zmrużenia oka skoczył na mnie z siłą polującej pantery.
Nie spodziewałam się tego, więc jego ciężar, choć niewielki, zwalił mnie z nóg. Chciałam wstać w następnym ułamku sekundy, on jednak złapał moje nadgarstki i przycisnął mnie do zimnej posadzki swoim nagim ciałem. Znajome czerwone oczy wpatrywały się we mnie z wściekłością, która w jednym momencie zamieniła się w zdziwienie, gdy mnie rozpoznał.
***


*Oczami Jasmine*
Siedziałam na bambusowym fotelu popijając drinka. Podziwiałam ogród swojego nowego domu. Leżał on na obrzeżach Bangkoku. Nie był ani za duży, ani za mały. Jednak patrząc się na niego można było wnioskować, że mieszka tu zamożna rodzina. Otaczające go duże ogrodzenie, oddzielało mnie od wszystkiego. Wielkie krzaczory zasłaniały mi "widok" na rozpadającą się ruderę, w której mieszkał jakiś Taj z żoną i piątką dzieci. Obydwoje nie mieli pracy. Ledwo wiązali koniec z końcem.
Upiłam łyka zimnego napoju.
Tajlandia pełna była takich widoków. Gigantyczne rezydencje bogaczy sąsiadujące z małymi, biednymi chatkami. Nic nie zmieniało się tu od lat. A może raczej nikt nie próbował tego zmienić.
- Panienko, wszystko w porządku? - Usłyszałam za plecami pytanie po tajsku. Odwróciłam lekko głowę.
- Tak, Malie. Wszystko okej.  - Odpowiedziałam, również w tym samym języku.
- Za 15 minut przyjedzie samochód, żeby zabrać panią do pracy.
Kiwnęłam głową. Młoda Tajka wróciła do domu. Cieszyłam się, że miałam w domu pomoc. Nie poradziłabym sobie bez nich. Choć nasze pierwsze spotkanie nie było za wesołe...
Weszłam do środka rzucając walizki w przedpokoju. Postanowiłam jak najszybciej znaleźć sypialnię. Zwiedzając cały dom, w końcu znalazłam to co chciałam. Przynajmniej tak myślałam. Pokoik był naprawdę malutki. Ściany były białe, zero ozdób. W kątach stały dwa pojedyncze łóżka. Mimo, że pomieszczenie nie zachęcało do pozostania w nim, walnęłam się na pierwszy z brzegu materac. Zamknęłam oczy marząc, by wreszcie zasnąć.
- Przepraszam panią. - Usłyszałam łamany angielski. – Nie chciałbym przeszkadzać, ale to nasz pokój.
Otworzyłam powolutku ślepia. Nade mną stało dwoje ludzi. Krzyknęłam i pędem wstałam. Wylądowałam w jednym kącie z miotłą, a moi nowo poznani „koledzy”, w drugim z jakąś tacą do podawania drinków.
- Kim jesteście?! –Zapytałam płynnym Tajskim. Oni spojrzeli na mnie zaskoczeni.
- Ty mówisz w naszym języku? – Pierwsza odezwała się dziewczyna.
- Nie, to tylko fatamorgana! – Zakpiłam. – Kim jesteście?!
- Jesteśmy twoją służbą.  Panna Jasmine, tak? – Tym razem głos zabrał chłopak. Powoli zaczęłam opuszczać miotłę.
- Tak. A wy?
- Malie i Mangkon. Do twoich usług. – Pokłonili się.
- Będziecie mi musieli to zapisać... Możecie wyjaśnić, o co tu chodzi?
- Pani May nie wyjaśniła?
- Powiedzmy, że się lekko posprzeczałyśmy…
 Obydwoje uśmiechnęli się.
- No tak. To normalne. Niech się pani nie martwi. Przejdzie jej.
- Mam taką nadzieję. Kompletnie nie znam miasta.
Tajka powoli podeszła do mnie i objęła w pasie.
- Chodźmy do kuchni. Wszystko pani wyjaśnię.
Wstałam z fotela i ruszyłam w stronę domu. W Tajlandii byłam już dwa miesiące. Miasto znałam coraz lepiej. Zwyczaje ludzi nie były już dla mnie dziwne. Jednak jedna  rzecz była dla mnie uciążliwa: świadomość, że pokłóciłam się z May.
May była piękną, wyglądającą na osiemnaście lat Tajką. W rzeczywistości miała 122 lata. Była jedną z ważniejszych osób w wampirzym zarządzie azjatyckim. Można powiedzieć, że pełniła funkcję taką jak ja: kierowała oddziałem werbowania wampirów. Tylko, że tutaj wygląda to trochę inaczej.
Tak, czy siak, May był tą kobietą, którą ja miałam zastąpić. Wątpiłam, że nasze relacje będą z tego powodu dobre, jednak ona pozytywnie mnie zaskoczyła. Była miła i wesoła. Pokazała mi  kawałek miasta i zaprowadziła do domu. Oczywiście ja musiałam wszystko spieprzyć. Niepotrzebnie wspomniałam o jej umierającym mężu. Wtedy cała poczerwieniała. Zaczęła na mnie wrzeszczeć! Krzyczała, że nie mam prawa wtrącać się w jej prywatne życie i, że pewnie jest mi na rękę, że ona umiera. Z tym drugim to szczególnie trafiła. Z pewnością z uśmiechem na ustach leciałam do Tajlandii, zostawiając (znowu) wszystkich bliskich i to zaraz po śmierci najlepszego przyjaciela. Mimo to miałam wyrzuty sumienia. Była miła, a ja od razu musiałam coś palnąć. Po prostu nie wiedziałam, że jest tak przewrażliwiona na tym punkcie.
Usiadłam na stołku kuchennym. May robiła mi śniadanie, a Mangkon naprawiał zepsuty kran w łazience.
- Co ma panienka taką skwaszoną minę? - Zapytała.
- Mam wyrzuty sumienia. Powinnam ją przerosić... Tylko ciągle nie ma jej w pracy!
Tajka postawiła przede mną kubek z kawą. Zastanowiła się chwilę.
- Pewnie jest w szpitalu. Pamięta pani? Tym co pokazywałam.
Pokiwałam głową.
- Możesz powiedzieć, że dzisiaj nie pojawię sie w pracy? - Mówiąc to zaczęłam wkładać buty.
- Ale dlaczego? Muszę im to jakoś wyjaśnić... - Powiedziała patrząc na mnie błagalnym głosem.
Spojrzałam na blizny na jej karku i szyi. Blizny po ugryzieniach. Wampirzy rząd w Azji był wyjątkowo brutalny. Jeśli my, w Europie, chcieliśmy zwerbować człowieka do jakiejkolwiek pomocy, to podpisywaliśmy z nim umowę. Oczywiście dożywotnią. Tutaj albo porywali odpowiednią osobę, albo ją odkupywali od rodziny. Później więzili. Jeśli taka osoba była nieposłuszna, albo prostu zrobiła lub powiedziała coś nie tak (czasem z nie swojej winy) była surowo karana. Najpopularniejszym sposobem było pozwolenie, by więziony krwiopijca (czyli też spragniony) mógł pić z tegoż oto sługi. Było to bardzo bolesne i zostawały po tym okrutne ślady. Patrząc na Malie mogłam wywnioskować, że często mówiła coś co im sie nie podobało.
Westchnęłam ciężko. Nie chciałam skazywać jej na cierpienie, tylko dlatego, że nie podała powodu. Swoją drogą nie mogłam uwierzyć, że żaden z pozostałych rządów nie zwrócił na to uwagi.
Muszę porozmawiać o tym z Edwardem...
- Powiedz im, że muszę załatwić coś, co powinnam była zrobić dawno temu. Dokładniejszy raport złożę później.

***

*Oczami Alice*
- Mogłaś mnie uprzedzić, że wbijasz z wizytą, Al. – Rzucił z papierosem w ustach.
Nataniel Rusher odpalił tytoniową rurkę i wypuścił z ust kłąb szarego dymu. Znaliśmy się od czterech lat i w ciągu całego tego czasu nigdy nie zastałam go uczesanego. Wiecznie potargane, miedzianorude włosy był czymś w rodzaju znaku rozpoznawczego, choć – czułam wstyd, gdy o tym myślałam – tego wieczoru nie pomogły mi go rozpoznać. Za bardzo skupiłam się na samym zabijaniu, by uważać na moje przyszłe ofiary. Zabiłam tylko umięśnionego chłopaka, który uciekając z magazynu, wiedział już po co przyszłam. W biegu wcisnął na tyłek sprane dżinsy i wyskoczył w czerń nocy. Sztylet okazał się bardzo skuteczny – jeden rzut zwalił go z nóg, trafiając w kark wzdłuż obojczyka. Pozostało mi jedynie wyrwać mu serce, oderwać głowę lub całkowicie spalić delikwenta; wybrałam drugą metodę, po czym wrzuciłam zwłoki do bagażnika, z zamiarem spalenia ich na najbliższym wysypisku. Teraz siedziałam na rozklekotanym krześle w przyciemnionym pomieszczeniu, wpatrując się w twarz znajomego krwiożercy.
- Od wbijania specjalistą jesteś ty – odpowiedziałam z przekornym uśmiechem.
Pokręcił głową i wyciągnął w moją stronę paczkę papierosów. Wyjęłam jednego i odpaliłam, orientując się po chwili, że to raczej skręt, niż papieros. Dym przyjemnie łaskotał moje gardło, a w głowie czułam już falkę nadchodzącej euforii. Zaśmiałam się i sięgnęłam po butelkę wódki, którą od kwadransa męczyliśmy, pociągnęłam łyka i spojrzałam na zegarek. Miałam jeszcze trochę czasu do świtu, więc bez pośpiechu odstawiłam flaszkę. Zmierzył mnie roziskrzonym wzrokiem.
- Słyszałem, że Jasmine wyjechała. – Rzucił z pozoru obojętnie, wiedziałam jednak, że chce wybadać sytuację. Wieść, że jeden z potężniejszych wampirów opuszcza miasto musiała szybko obejść kręgi zainteresowanych. Nie było jednak szans, bym cokolwiek mu wyjawiła. Nawet jeśli byliśmy dobrymi znajomymi odkąd oszczędziłam go cztery lata temu, wciąż pozostawał krwiożercą, który z zasady jest moim wrogiem. Przechyliłam głowę.
- Chcesz mnie spić, zaćpać i wykorzystać? Nic z tego, podstępny draniu – odparłam z przymkniętymi powiekami, rozkoszując się rozchodzącym po ciele odprężeniem. Zaśmiał się wdzięcznie, a mi ten widok przypomniał, dlaczego nie zabiłam go, gdy miałam okazję. Zawsze wydawał się w niezrozumiały dla mnie sposób pociągający – pewnie dlatego zamiast go zabić, przespałam się z nim na hotelowej podłodze. Podobno rude kobiety mają zwiększony popęd seksualny; po tamtej nocy jestem pewna, że dotyczy to też rudych facetów. Nie łączyło nas jednak nic uczuciowego, był dla mnie jedynie kumplem, biseksualnym kumplem, który jednak preferował płeć brzydką.
- Masz teraz kogoś? – zapytał niespodziewanie. Uniosłam delikatnie brwi, zdziwiona jego pytaniem.
- W jakim sensie? – poruszył się niepewnie i zwlekał z odpowiedzią. W końcu się przemógł.
- W sensie na stałe.
- Ja nie miewam nikogo na stałe, przecież wiesz – powiedziałam, nie wiedząc do czego zmierza.
- Ja też… - odparł z westchnieniem, po czym rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał go bosą stopą. Siedział na rozprutym tapczanie, ubrany jedynie w kostium mechanika, zapięty na jedną szelkę. Zmarszczyłam brwi.
- Mówisz to tak, jakbyś żałował, że jesteś sam, choć twój tryb życia wyraźnie wskazuje, że korzystasz z posiadanej swobody. Poza tym, jesteś krwiożercą, a z tego co wiem to nie jesteście zdolni do żywienia długofalowych uczuć. – Jego mina przywiodła mi niespodziewanie na myśl Harry’ego Stylesa i jego spojrzenie, kiedy wypaplałam mu o polowaniu.
- Dziękuję za dogłębną analizę, doktorze Frued. – Powiedział z kpiącym uśmiechem, widziałam jednak w jego czerwonych tęczówkach nieokreślone uczucie, coś między smutkiem, a rozczarowaniem. I rezygnacja. To wszystko wręcz krzyczało z jego postawy, zachowania.
- Nate, wszystko w porządku? – zapytałam, wiedziałam co powie.
- Tak, ja… - zamilkł i spuścił głowę. Nagle wstał i nieoczekiwanym ruchem rzucił przed siebie w połowie pustą butelkę. Trafiła w kant regału z narzędziami i rozbiła się na kawałki, które z brzękiem opadły na betonowy grunt. Zaniepokojona, odwróciłam się powoli w jego stronę i zbadałam czujnym wzrokiem jego wygiętą w okropnym grymasie twarz.
- Nataniel, uspokój się. Powiedz mi co się dzieje. – Rzekłam delikatnym, cichym głosem. Popatrzył mi prosto w oczy i opadł nagle na swoje dawne siedzenie. Chwycił swoje włosy w garści i opuścił głowę między kolana. Nie podchodziłam do niego; pamiętałam jak zachowywał się Timothy po wypiciu ludzkiej krwi, kiedy zawładnęły nim negatywne emocje. Nate odetchnął głęboko i wyprostował się.
- Żyję już sześćset lat, Alice. Sześć wieków i możesz mi wierzyć, nie ma chyba rzeczy, której bym w tym czasie nie spróbował. Ale wciąż mi czegoś brakuje. Krew ludzka jest wyśmienita i niesamowicie potężna, jednak… - Podniósł na mnie wzrok i wygiął usta w smutnym półuśmiechu.
- Myślę, że mógłbym nawet spróbować tej waszej ohydnej diety, byle tylko wypełnić tę pustkę. Rozumiesz mnie, Al?
Zamurowało mnie – to chyba dobre określenie. Nie wiedziałam co zrobić, co powiedzieć. Czyżbym właśnie była świadkiem cudownej przemiany zagorzałego krwiożercy w łagodnego i prawego wampirka, chłeptającego wiewiórczą krew? Uśmiech sam wstąpił na moje usta, pokiwałam więc głową do Nataniela i zbliżywszy się, położyłam mu dłoń na ramieniu.
- Wszystko będzie dobrze, pomogę ci. – Powiedziałam. Strząsnął moją rękę, przestępując kilka kroków do przodu.
- Nic nie będzie w porządku. – Wyszeptał. Zbita z tropu, potrząsnęłam głową, próbując uporządkować myśli. I powoli zaczynałam rozumieć, dlaczego tak sądzi.
- Powiedziałem, że mógłbym. A nie, że mogę. Jestem jednym z najważniejszych ogniw w tym zasranym interesie. Nie mogę tak po prostu porzucić  wszystkiego i zająć się naprawą mojej gównianej egzystencji. – Mówił z żalem, cichym i spokojnym głosem akcentując każde słowo.
Reszty domyśliłam się sama. Nad Natanielem siedzieli inni, jeszcze starsi i silniejsi, bezwzględni zabójcy, których taki łowca jak ja nigdy nie zobaczy. Wbrew pozorom, krwiożercy nie byli bezmyślnymi maszynami do zabijania, ale członkami dokładnie i szczegółowo dopracowanej społeczności. Ci nieostrożni, którzy wpadali w moje ręce byli tylko pionkami w grze, zbyt skomplikowanej dla mnie, Jasmine, nawet Nataniela. Ciekawa byłam, na kim tak naprawdę kończy się ta piramida i czy w ogóle ktokolwiek to wie. Podobnie zresztą było w systemie złotożerców. Każdy miał swoje miejsce, a zabijaniem zajmowali się ci u podnóża hierarchii – ci, których nie żal jest stracić w razie niepowodzenia. Uświadomienie sobie, że jestem jednym z nich było… zdecydowanie temperowało charakter i pozwalało skupić się na powierzonych zadaniach.
- Nie ważne, po której jesteś się stronie, i tak tkwimy w tym samym gównie. Jeden raz się wplączesz i nie ma odwrotu. Ale wiesz co jest najgorsze, Alice? – zapytał, patrząc mi prosto w oczy. Poruszona jego słowami, potrząsnęłam jedynie głową.
- Najgorsze jest to, że żyjemy w tym bagnie na wieki.

***


*Oczami Jasmine*
Stanęłam przed drzwiami do sali. Wzięłam głęboki wdech. Zapukałam. Usłyszałam cichutkie tajskie "proszę". Z sercem w okolicy zęba mądrości, weszłam.
Wielkie łóżko stojące pod oknem oświetlały promienie słońca. Na nim, przyczepiony do miliona rurek, leżał starszy mężczyzna. Prawie łysy, nie za wysoki, spał. Koło niego siedziała May. Trzymała go za rękę...
Widok, mimo wszystko, zaskoczył mnie. Nie spodziewałam się, że wchodząc do pomieszczenia zobaczę parę tańczącą cha-chę, ale jakoś inaczej to sobie wyobrażałam.
- Czego?! - Zapytała oschle, cały czas siedząc do mnie tyłem. - Robię to co chciałaś.
- Przepraszam. - Wykrztusiłam spuszczając smutno głowę. - Nie wiedziałam, że to dla ciebie drażliwy temat.
- Bo tak nie jest! Przecież ja kocham o tym gadać. W biurze ciągle rozmawiam o tym z koleżankami. A tak właściwie, może mi doradzisz? Lepsza będzie trumna dębowa, czy sosnowa? - Spojrzała na mnie, jak na idiotkę.
- Zrozumiałam. Ale możesz już przestać. To nie jest śmieszne... - Powiedziałam.
Odwróciła się z powrotem do męża. Znów złapała jego dłoń. Lekko głaskała jej wierzch opuszkami palców.
Widok, nie powiem, dziwny. Dziewczyna, wyglądająca na osiemnaście lat i facet, który wiekiem mógłby przegonić Mieszka I.
- Wiesz jak go poznałam? - Zapytała. Pokiwałam przecząco głową.
- Byłam jeszcze młodym wampirem. Dostałam swoją pierwszą misję. Musiałam z jakiegoś budynku rąbnąć dokumenty. Wtedy wpadłam na niego. Był ochroniarzem. Ale kiepskim.
- Dlaczego? - Usiadłam na krześle nieopodal.
- Jak myślisz, jak zareagowało biuro, widząc na nagraniu, że ochroniarz pomaga jakiejś nieznajomej kobiecie wynieść tajne dokumenty? Długo pomagałam mu się ukrywać.
- Od razu się zakochał. - Zaśmiałam się.
- Ja też. Długo z tym walczyłam. W końcu dałam za wygraną. Pamiętam naszą pierwszą randkę. Zabrał mnie na mecz. Kochał grać w piłkę nożną. Robił to amatorsko. Zaprosił mnie, kiedy miał wystąpić. Ja nie cierpię nogi, dlatego wzięłam ze sobą książkę. Nie zauważyłam, jak jeszcze w pierwszej połowie został sfaulowany i zabrało go pogotowie. Wyobraź sobie moją minę, kiedy sędzia gwiżdże na koniec, a ja dowiaduję się od zawodników, że mój chłopak leży w szpitalu. Długo był na mnie zły...
- Jak mu powiedziałaś o tym kim... - Zapytała zastanawiając się, czy znowu nie poruszyłam jakiegoś drażliwego tematu.
- Wiedział to. W Tajlandii jest dużo wampirów. Większość miejscowych wie kto kim jest.
Zamurowało mnie. Nie wyobrażałam sobie takie sytuacji w Londynie.
- Jak się pobraliście? Przepraszam, że pytam ale w Tajlandii jest inna tradycja... - Zapytałam po chwili.
- Wiesz... On ogółem jest Europejczykiem. Kiedy był mały zaadoptowali go jacyś Hiszpanie. Po ich śmierci wrócił do kraju. Jednak nie wierzył już w Buddę. Był chrześcijaninem. Ja nie wierzyłam w nic. Po tylu latach... Ślub w wierze chrześcijańskiej, czy innej... Nie robiło mi to różnicy.
- Nie myślałaś, żeby go... - Urwałam. Chyba tym razem moja ciekawość poprowadzi mnie wprost do piekła...
- Myślałam. - Zaskoczyła mnie. Byłam pewna, że na mnie nawrzeszczy! -  Jednak później przypomniałam sobie słowa pewnej przysięgi: "chcę się z tobą zestarzeć". Wiem, że w moim przypadku może być z tym lekki problem. Jednak teoretycznie mam 122 lata...
Zamyśliłam się. Jak on mógł chcieć taką starą babę? Choć w sumie, jak Kuba mógł chcieć mnie. Ja mam prawie 200 lat!
- A jak ty się trzymasz? - Zapytała po chwili. - Szefostwo mówiło, że przyjaźniłaś się z Aleksem...
Westchnęłam ciężko. Musiała mi przypominać? Przez cały mój pobyt tutaj starałam się o tym zapomnieć. Tak się akurat składa, że gdy jest mi smutno, albo tęsknię, to mam ochotę na krew. Im to wszystko jest mocniejsze, tym moje pragnienie rośnie w siłę. Jednak ostatnio odkryłam na to sposób. Jak się upiję akoholem, to nic nie czuję. Zaczęłam to dość często praktykować...
- Wszystko jest ok. - Powiedziałam uśmiechając się.
Umiałam grać. Kiedyś myślałam, żeby zostać aktorką, ale nic z tego nie wyszło. Mimo to, w mojej pracy to się przydaje. Nigdy nie wiesz, komu możesz zaufać. Wolałam ograniczyć opowiadanie o sobie do minimum. Przynajmniej dopóki jej dokładniej nie poznam.
- Mam taką nadzieję. Wiem, jak to jest kiedy się kogoś traci. Moi rodzice zmarli na białaczkę. Ja również. Znaczy, prawie... - Uśmiechnęła się.
- Boisz się śmierci? - Zapytałam, wskazując głową na jej leżącego męża.
- Już raz przez to przeszłam. To nic strasznego.
Zamyśliłam się. Pamiętam swoją śmierć i nie powiem, żeby nie była bolesna...
- Panienko! John nie żyję! - Do pokoju wbiegł jeden ze służących.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Chciałam coś do niego powiedzieć, jednak nie zdążyłam. Padł raniony kulą. Wystraszyłam się. Zza niego wyłoniło się kilku mężczyzn.
- Drogie panie, oświadczam, że pan młody nie da rady stawić się na ślubnym kobiercu. - Zaśmiał się jeden z nich.
 - Teraz proszę byście oddały nam wszystko. - Uśmiechnął się.
Mając na myśli wszystko, myślał również o nas. Na moich oczach gwałcił moje służące, a następnie je wieszał. Moja matka próbowała mnie obronić. Strzelił do niej pięć razy. Każdy z tych strzałów celnie trafiał w serce. Chciałam krzyczeć, jednak nie mogłam. Chciałam uciec. Niestety złapał mnie. Wyrywałam się, przez co wiele razy dostałam w twarz. Kiedy już zrobił swoje, nie powiesił mnie. Powiedział, że "jestem wyjątkowa". Jak pozabierali wszystko co mogli, wyszli. Całą noc leżałam nie mając siły się ruszyć. Krwawiłam. Czułam, jak odchodzę. Nigdy nie czułam większego bólu. Wszystko zaczynało mi się rozmazywać. Nagle wśród białego światła zobaczyłam postać - mężczyznę z pięknymi blond włosami. Ukląkł przy mnie. Zbadał wszystkie rany na moim ciele, następnie spojrzał mi w oczy. Miał je śliczne. Złote.
- Wszystko będzie dobrze. - Usłyszałam jego ciepły głos. - Nazywam się Carlisle. Pomogę ci.
Ostatnie co zobaczyłam, to jego białe jak śnieg kły.
- A tak właściwie, jeśli mogę spytać, co tam u Edwarda i Belli? - Z rozmyślań wyrwał mnie głos May. - Jak tam Reneesme? Dawno ich nie widziałam.
- Wszystko jest okej. Mała rośnie jak na drożdżach. - Zaśmiałam się.
- To świetnie! Strasznie im zazdroszczę! Też chciałabym mieć dziecko! Tylko za późno się za to zabrałam.
Spojrzałam na staruszka. Rzeczywiście trochę za późno.
- A ty? - Zapytała - Nie chciałabyś mieć małego, ślicznego bobaska?
- Nie. - Odpowiedziałam stanowczo.
- Dlaczego? Nie mów mi, że nigdy nie poczułaś "instynktu macierzyńskiego", co?
- Poczułam, ale nie chciałabym mieć dziecka takiego jak Reneesme. - Byłam coraz bardziej poirytowana.
- Ale dlaczego? - Powtórzyła się.
- Bo my nic nie wiemy o tych dzieciach! Jak się zachowują, ile żyją!
- Zachowują się normalnie, a żyją naprawdę długo.
- A niby skąd ty to wiesz? - Zapytałam śmiejąc się jej prosto w twarz.
Ona rozsiadła się na krześle i spojrzała na mnie z wyższością.
- Skarbie, to, że Rada nie ma w swoich aktach zanotowane, że urodziło się dziecko człowieka i wampira, to nie znaczy, że takiego nie ma...

***

*Oczami Alice*
Jeśli kiedykolwiek sądziłam, że ludzie i ich pomysły są nieszkodliwi, to przy tym chłopaku musiałam zmienić zdanie. Louis Tomlinson przeciągnął mnie przez odprawę i posadził w samolocie, wyręczając zdezorientowaną stewardessę. Jego zapał i podekscytowanie całą misją były nieco niepokojące, ale Harry zapewnił mnie, że jego przyjaciel jest taki na co dzień.
Gdy cała piątka chłopaków zajęła już swoje miejsca – nie obyło się bez pisków i autografów – obsługa przywitała pasażerów i przedstawiła standardowe instrukcje dotyczące lotu. Po kilkunastu minutach samolot wzbijał się w powietrze, a ja przymknęłam oczy, zastanawiając się, czy to na pewno był dobry pomysł. Zabawa w wesołym miasteczku zdecydowanie poprawiła mi humor, choć zdjęcia na pierwszych stronach gazet następnego dnia wywołały u mnie kolejny atak agresji. Tym razem ucierpiała łazienka…
Timothy pobłogosławił moją podróż i pochwalił Lou za trafny pomysł. Zmierzyłam go wtedy wściekłym spojrzeniem, ale nie przejął się ukrytą w nim groźbą, jak zawsze.
Od rozmyślań nad poprzednim dniem oderwały mnie delikatne pocałunki składane na mojej szyi. Obróciłam nieznacznie głowę, otwierając oczy. Słodkie usta Harry’ego znaczyły ścieżkę wzdłuż mojej szyi do obojczyka, sprawiając mi tym samym dużą przyjemność. Uniósł powieki i popatrzył mi prosto w oczy. Uśmiechnęłam się półgębkiem.
- Co robisz, Harry? – zapytałam szeptem. Dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie, po czym odpowiedział:
- Całuję cię, Allie. – Wyszeptał, muskając wargami moją odkrytą skórę. Westchnęłam.
- Nie jestem pewna, czy powinieneś.
Posłał w moją stronę zdezorientowane spojrzenie, a ja znowu niemal zatonęłam w jego zielonych tęczówkach.
- Co masz na myśli?
- Mam na myśli to, że nasza znajomość prawdopodobnie zabrnęła za daleko. – Wyrzuciłam z siebie dręczące mnie od dawna myśli, nieco tylko łagodząc ich treść. Harry zmarszczył brwi.
- Miałeś być tylko odskocznią na jedną noc. Ja nie…
- Nie wiążesz się? Jestem od ciebie młodszy, ale ten rozdział, zdaje się, już przerobiłem. – Wyprostował się i skierował spojrzenie gdzieś przed siebie.
- Jesteśmy podobni, Alice. Ja też nie szukałem niczego na dłużej, ale skoro zjawiło się samo, pomyślałem – czemu nie? Mogłoby nam się udać, wierzę w to.
Patrzyłam na niego osłupiała. Dostrzegł to i wygiął wargi w pobłażliwym uśmiechu.
- Nie jestem tak głupi, na jakiego zapewne wyglądam. Też mam uczucia, Alice.
- Wiem, ja tylko… - przez chwilę nie wiedziałam co powiedzieć. Nasz ewentualny związek był niemożliwy również z wielu innych istotnych powodów, jednak nie o wszystkich mogłam mu powiedzieć.
- Tylko co?
- Nie chcę być skazana na publiczny lincz. Wiem, do czego potrafią być zdolne nastoletnie psychofanki, Harry. I nie mam zamiaru sprawdzać ich możliwości na własnej skórze. – To wyjaśnienie, zaraz po wypiciu przez krwiożerców jego krwi i porzuceniu ciała gdzieś na wysypisku, wydawało mi się najbardziej rozsądne i przekonywujące. On jednak, wbrew moim oczekiwaniom, nie przejął się tym ani trochę. Uśmiechnął się czule i delikatnie wsunął mi za ucho zbłąkany kosmyk włosów.
- Nie musisz się tym martwić. Nikt nie musi o nas wiedzieć. – Wyszeptał mi prosto do ucha. Niemal warknęłam z frustracji, w końcu wytrącił mi z ręki kolejny dobry argument.
Nie pozostało mi nic innego, jak walić z grubej rury; uderzyć tam, gdzie nie będzie umiał się bronić. Odsunęłam się od niego gwałtownie, zwiększając dzieląca nas odległość tak bardzo, jak mogłam na fotelu w lecącym samolocie. Przyjęłam groźny wyraz twarzy i rzuciłam oskarżycielsko:
- Nie mam zamiaru być twoim sekretem, Styles. Jeśli chciałeś mieć kochankę po cichu, trafiłeś pod zły adres. – Wiedziałam, że ta nagła zmiana zdania nie poprawia mojej sytuacji i najprawdopodobniej będę musiała skapitulować. Nie poddawałam się jednak, choćby z czystej dumy. Harold patrzył na mnie zdezorientowany, ponownie nie rozumiejąc moich intencji.
- Nie musisz być moim sekretem. Nie chcę, byś nim była. To dałoby ci więcej swobody i bezpieczeństwa, ale jeśli chcesz – żadnego ukrywania. Będzie ciężko, ale zrobię wszystko, by cię chronić. – Powiedział, całując pod koniec wierzch mojej dłoni. Był przy tym tak uroczy, że jakikolwiek sprzeciw nie miał racji bytu. Nie mogłam dłużej znajdować wymówek, nie po takim wyznaniu. Wbrew temu, co podpowiadał mi rozum, rozpłynęłam się w zielonych tęczówkach po raz kolejny, tym razem nie przerywając już błogich chwil spędzonych w towarzystwie ich właściciela.

***


- To na pewno tutaj? – niepewny głos Louisa odbił się echem od murowanych ścian.
Popatrzyłam jeszcze raz na pogiętą kartkę i przyjrzałam się literom. Pismo Timothy’ego  było strasznie nieczytelne i ciężko było rozszyfrować cokolwiek z tej plątaniny kresek, kropek i zawijasów. Podniosłam głowę, odszukując wzrokiem numer na ścianie budynku. Porównałam go z koślawymi cyferkami na kartce i westchnęłam; 1654, nie 1854.
- Chłopaki, to nie ten numer. Musimy iść dwieście domów dalej. – Rzuciłam w stronę piosenkarzy.
Zayn wytrzeszczył na mnie oczy, a Niall mruczał pod nosem irlandzkie przekleństwa. Uśmiechnęłam się pod nosem; dobrze, że ich ze sobą zabrałam. Ruszyliśmy w dół długiej ulicy, co chwila zatrzymując się z powodu Zayna i jego tragicznego braku kondycji. Nie wypożyczyliśmy samochodu, gdyż Liam stwierdził, że fanki mogłyby go nieźle uszkodzić. Spotkaliśmy je już kilka razy odkąd rozpoczęliśmy poszukiwania i rzeczywiście niektóre świrowały. Nie rozumiałam, jak to możliwe, że ktoś jest tak oddany i zakręcony na punkcie osób, których nigdy w życiu nie spotkał. Gdy zapytałam o to Harry’ego, uśmiechnął się w zamyśleniu.
- To jest trochę jak z wiarą. Nigdy nie zobaczysz Boga, ale gdzieś w środku wiesz, że on istnieje. Oczywiście nasze fanki mają możliwość nas spotkać i dla obu stron to wielkie przeżycie.
- Dla was to wielkie przeżycie? Nie przywykliście do tego? – zapytałam zdezorientowana. Pokręcił głową.
- Do tego nie da się przywyknąć. Ciągle nachodzą mnie takie myśli, jak twoje. Jak dziewczyny mogą się we mnie zakochiwać, skoro nawet ze mną nie rozmawiały? Poza tym za każdym razem to są nowi ludzie, każdy wnosi coś wyjątkowego. Nawet nie wiesz jak bardzo potrafi podnieść na duchu zwyczajny uśmiech jakiejś obcej dziewczyny.
Słuchałam go zafascynowana; mnie nigdy nie zdarzyło się coś takiego. Z ludzkiego życia nie pamiętam zbyt wiele – wszystko z tamtego okresu jest w mojej pamięci niewyraźne i niezrozumiałe. A podstawą wampirzej codzienności jest życie w ukryciu, nie dziwne więc, że nie potrafiłam sobie wyobrazić tego, z czym Harry spotykał się na każdym kroku.
- Daleko jeszcze? – usłyszałam za plecami jękliwy głos Malika, a po nim zduszony okrzyk. Odwróciłam się natychmiast; brunet potknął się i wylądował tyłkiem na twardym chodniku. Zagryzłam wargę, by nie wybuchnąć śmiechem, jednak tylko ja. Harry roześmiał się dźwięcznie, lecz po chwili zagłuszył go krzyk Zayna.
- Zamknij się, Styles!!!
Podeszłam do Loczka i odciągnęłam go na bok. Louis i Liam podeszli do przyjaciela, by pomóc mu się podnieść, Niall natomiast wciągał w siebie kolejną porcję chipsów. Pokręciłam na ten widok głową. Nawet o takiej porze był głodny.
- Co teraz zrobisz? – zmysłowy głos Harry’ego oderwał mnie od przypatrywania się blondynowi.
Zielonooki złapał mnie nagle w pasie i przyciągnął do ściany, przyciskając swoją klatkę piersiową do mojej. Z tak małej odległości mógł zapewne policzyć wszystkie piegi na moim nosie, jednak ja skupiona byłam jedynie na jego pełnych wargach.
- Jest trzecia nad ranem, stoimy przyciśnięci do ściany, w środku nieznanego nam miasta. Grzeczni chłopcy nie powinni pakować się w takie sytuacje, Hazz. – Wyszeptałam. W odpowiedzi wydał z siebie gardłowy pomruk. Zaczynało mi brakować powietrza, ale nie ruszyłam się nawet o milimetr.
- Kto powiedział, że jestem grzeczny – odrzekł zachrypniętym głosem, muskając moje wargi swoimi. Już miałam coś odpowiedzieć, ostatecznie jednak zamilkłam, uciszona najsłodszymi na świecie ustami. Wsunęłam rękę w poczochrane loki, a on głaskał kciukiem moją rozpaloną skórę na karku. Przekręciłam głowę, by dać mu jeszcze lepszy dostęp do wnętrza moich ust, on zaś wsunął drugą dłoń pod moją bluzkę, przyprawiając mnie tym samym o gęsią skórkę.
- Nie przeszkadzajcie sobie! Sami znajdziemy ten cholerny dom! – usłyszałam krzyk któregoś z chłopaków. Odsunęłam od siebie spragnione wargi Harry’ego; potrząsnęłam głową, wprowadzając w moją fryzurę jeszcze większy bałagan. Poprawiłam bluzkę i dopięłam guzik koszuli Loczka. Poklepałam go po policzku i odeszłam, zostawiając go przy ścianie totalnie osłupiałego. Louis pokazał mi uniesiony w górę kciuk, śmiejąc się pod nosem. Mrugnęłam do niego, po czym ruszyliśmy dalej. Było już okropnie późno, a my wciąż błądziliśmy między nieznanymi uliczkami. Wyjęłam jeszcze raz pomięty skrawek papieru i upewniłam się, że idziemy w dobrym kierunku. Przez chwilę panowała cisza, przerywana jedynie pojękiwaniami Zayna, ale nikogo już nie śmieszyło jego narzekanie. Wszyscy byliśmy zmęczeni.
Nagle zza pleców usłyszałam wesoły głos: - To tutaj!
Louis podbiegł do ogrodzenia i pokazał numer na wywieszonej na nim tabliczce. 1654.
Napełniona dziwną nadzieją, przyjrzałam się domofonowi umieszczonemu przy klamce furtki. Harry już chciał naciskać przycisk, ale złapałam go za nadgarstek i pokręciłam głową.
- Jeśli zadzwonimy, zorientuje się, że to ja. Musimy wejść niezauważeni.
Nietęgie miny chłopaków dały mi do zrozumienia, że w ich sytuacji włamanie na cudzą posesję nie wyglądałoby dobrze. Przewróciłam oczami. Podeszłam do płotu i zgrabnie przeskoczyłam barierę dzielącą podwórko od ulicy. Spojrzałam na członków One Direction zza ogrodzenia.
- Idziecie, czy nie?
W milczeniu po kolei wkradali się na obcy teren, Zayn oczywiście z marudzeniem. Niall tłumił śmiech rękawem koszulki, a Liam tylko kręcił głową. Powoli kierowaliśmy się wzdłuż płotu do ściany budynku, po czym dotarliśmy do frontowych drzwi. Zerknęłam na moich towarzyszy. Zdecydowanie nie byli przyzwyczajeni do włamywania się do czyjegoś domu o trzeciej nad ranem, po locie przez połowę świata i  kilkugodzinnych poszukiwaniach odpowiedniej posesji. Na moich ustach pojawił się niekontrolowany uśmiech. Bez wahania nacisnęłam przycisk dzwonka. Odczekaliśmy chwilę, po czym dotarł do nas dźwięk schodzenia po schodach. Nie zdążyłam mrugnąć, kiedy przed moim nosem otworzyły się drzwi, zalewając całą naszą szóstkę światłem z wnętrza domu. Osoba, która nam otworzyła przez moment patrzyła na nas rozgniewana. Zaraz jednak na znajomej mi twarzy pojawiało się zdezorientowanie, a z idealnie wykrojonych ust usłyszałam: - Czy ciebie do końca pojebało?

***


*Oczami Jasmine*
Trzymałam w rękach ciało Aleksa. Patrzyłam na jego spokojną twarz. Usta miał lekko otworzone, jakby zaraz miał coś do mnie powiedzieć, jednak jego oczy… Nie było już w nich życia. Jedna mała łezka spłynęła po moim policzku, następnie po ustach, po brodzie, by wreszcie wylądować na obliczu „śpiącego” Aleksa.
- Wszystko będzie dobrze. – Usłyszałam za sobą znajomy głos.
Odwróciłam szybko głowę. Moim oczom ukazał się nie kto inny, tylko Jakub Błaszczykowski. Stał przy wejściu do sali. Był ubrany w spodnie od garnituru, białą koszulę rozpiętą pod szyją. Uśmiechał się serdecznie. Nie wierzyłam, że go widzę. Podniosłam się z podłogi, kładąc głowę Aleksa lekko na posadzce. Zaczęłam biec w stronę Kuby. Moja piękna biała sukienka falowała w rytm moich kroków. Gdy tylko znalazłam się naprzeciw niego, złapał mnie w pasie i mocno przytulił. Zrobiłam to samo, zarzucając ręce na jego barki.
- Nie zostawiaj mnie samej. Już nigdy. – Powiedziałam. Poczułam tylko jak kiwa głową.
Tak bardzo cieszyłam się, że tu jest. Wszystkie moje obawy nagle zniknęły. Byłam bezpieczna. Równie dobrze mogła gdzieś teraz rozpocząć się trzecia wojna światowa, albo niedaleko wybuchnąć bomba atomowa. Nie obchodziło mnie to. Byłam bezpieczna. Czułam zapach jego perfum.
- Proszę pani! – usłyszałam  za sobą.
Oderwałam się od niego na chwilę i odwróciłam głowę. Tuż za mną stała stewardessa. Uśmiechnięta, ubrana w standardowy uniform. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Kuba złapał moją twarz w swoje dłonie i zmusił mnie do spojrzenia sobie w oczy.
- Nie zostawiaj mnie. – Powiedział. W jego oczach zobaczyłam strach, żal, smutek…
Obudziłam się zapłakana. Znowu poczułam głód. Modliłam sie, żeby Malie i Mangkon nie nocowali dzisiaj w domu. Ruszyłam w stronę barku. Wyjęłam z niego butelkę whiskey. Nie bawiłam się w nalewanie jej do szklanki, wypijając na raz połowę flaszki. Następnie rzuciłam się na kanapę. Trochę mi przeszło, jednak na sen nie miałam już ochoty. Włączyłam telewizję, ale nie mogłam się skupić. W końcu wyłączyłam telewizor. Wychyliłam kolejne pół butelki. Zaczęłam zastanawiać się nad swoim snem. Dlaczego Kuba? Czy mój mózg chce mnie do końca dobić? Do tego jeszcze Sara i Aleks. Miałam dosyć. Rzuciłam butelkę w kąt pokoju i ruszyłam do kuchni. Wyjęłam nóż z szuflady..
Przyłożyłam nóż do serca. Zaczęłam odliczanie…
Śmierć Carlisle’a i rozstanie z Jamesem.
Raz...
Śmierć Aleksa i Sary.
Dwa...
Rozstanie z Kubą.
I...
Nagle usłyszałam dzwonek do drzwi. Spojrzałam na zegarek. 3.30. Rzuciłam nóż na podłogę. Ruszyłam w stronę wejścia, szykując wiązankę tajskich przekleństw, które miałam zamiar skierować w stronę gościa. Chwyciłam za klamkę. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę.
- Czy ciebie do końca pojebało? - Zapytałam.

>>>>>>>>>>>>>>>>>>>
Hejka ludzie! Po gigantycznych przeprosinach jakiś czas temu nadszedł czas na kolejne - za to, że znowu czekaliście przeze mnie - Rookshę.
Staram się jednak nadrobić wszystko, więc bądźcie dobrej myśli. Mamy z Wariatką baaaardzo ambitne plany zakończyć to opowiadanie przed kolejnym rokiem szkolnym, nie znaczy to jednak, że historia dobiega końca. Na ten moment nie jestem pewna czy jesteśmy chociaż w połowie tego, co planowałyśmy ;)
Radzę nie przyzwyczajać się do bohaterów, obecnych związków, sojuszy - bo możecie się zawieść xD
Poza tym za kilka dni dowiemy się, czy dostaniemy się do naszych wymarzonych liceów, a w sekrecie powiem Wam, że poprzeczkę ustawiłyśmy sobie dość wysoko ;D
Dobra, nie nudzę. Życzę Wszystkim udanych wakacji i dostania się do upragnionych szkół (tak, wiemy, że niektórzy z Was też w tym roku zmieniają szkołę xD).
Buziaki dla Wszystkich, którzy wytrwali z nami już tyle czasu :*
Wasze
Rooksha&Wariatka



wtorek, 11 czerwca 2013

Gigantyczne przeprosiny

Hejka!
Chciałybyśmy Was BARDZO przeprosić! Wiemy, że już od dawna nic się na blogu nie pojawiło, ale to wszystko przez szkołę! Naprawdę! Nie nasza wina, że nauczyciele (jako, że jesteśmy w ostatniej klasie) postanowili nas pomęczyć;) Praktycznie, to mamy już rozdział prawie skończony, ale ciągle nam czegoś brakuję. Nasza nadzieja w tym, że wytrzymacie jeszcze trochę:) Nie chciałybyśmy oddawać Wam jakiegoś badziewia! Szczególnie, że akcja niedługo zacznie się komplikować (jeśli na naszym blogu można coś jeszcze bardziej skomplikować;)).
Wszystkie linki do blogów, które dostajemy czytamy. Czasami nie mamy czasu skomentować, ale zaglądamy. Te adresy nie giną w cyberprzestrzeni;)
Jeszcze jedna ważna sprawa. Jakiś czas temu dostałyśmy informację, że nasz blog został przeanalizowany. Przyznaję, że trochę to na nas wpłynęło, jednak po dłuższej rozmowie, możemy spokojnie podziękować analizatorom. Pokazali nam błędy o których nie mieliśmy pojęcia i wpłynęli trochę na naszą historię (mamy nadzieję, że w pozytywny sposób).
Nasze przeanalizowane opowiadanko znajduje się pod linkiem: http://ministerstwogt.blogspot.com/
Kto ma ochotę, to zapraszamy do lektury!
Tymczasem do usłyszenia!

Rooksha&Wariatka